niedziela, 4 listopada 2012

3. Bal ślepców

Jak co roku, w październiku zaczęły się szkolne rozgrywki quidditcha. Mecz Ślizgoni przeciw Krukonom rozpoczął sezon dwa dni przed nocą duchów. Pogoda była straszna; padało, wiał silny wiatr, a widoczność ograniczała się do wyciągniętej ręki. Woda wlewała mi się za szatę, na oczy i spływała z włosów. W dodatku, kafel był tak śliski, że ciężko było go przy sobie utrzymać. Mimo tego, wygrywaliśmy sześćdziesiąt do trzydziestu. Pędziłam ku Krukońskim obręczom, by jeszcze umocnić naszą przewagę. Cudem uniknęłam tłuczka, wyminęłam ścigających drużyny przeciwnej i rzuciłam kaflem najmocniej i najcelniej jak tylko mogłam.
- I Parkinson wbija kolejnego gola Krukonom! – krzyknął Zachariasz Smith, przekrzykując uczniów na trybunach.
Mecz trwał jakieś trzy godziny. Znalezienie znicza w tej mgle wydawało się czymś niemożliwym, a warunki nie zamierzały się poprawić. W pewnym momencie nie wiedziałam gdzie lecę! I Terry Boot, jeden ze ścigających Ravenclaw, chyba też nie. Ostatnie co pamiętam, to przerażenie malujące się na jego twarzy, gdy wleciał prosto na mnie. Chwilę spadaliśmy, nie wiedząc co się dzieje. Potem usłyszałam głuche uderzenie o błotnisty grunt. Moim umysłem ogarnęła ciemność bezwładu, a ciałem okropny ból.
Obudziłam się już w skrzydle szpitalnym. Zza chmur nieśmiało wychodziło słońce, oświetlając zamek jesiennymi promieniami. Po deszczu nie było śladu. Leżałam w swojej szacie do quidditcha. Włosy miałam już suche i czyste. Na stoliku obok mnie stało pięć eliksirów, a na sąsiednim łóżku zauważyłam Terry’ego. On też spadł z piętnastu metrów.
Podniosłam się na łokciach i zaraz tego pożałowałam. Moja głowa zrobiła się ciężka i pulsująca od bólu. Opadłam z powrotem na poduszkę i spojrzałam na zegar. Wybił siedemnastą, mecz skończyłam około czternastej. Jesteśmy tu od trzech godzin.
Nagle drzwi otworzyły się i do skrzydła wtargnęli Ślizgoni i Krukoni. Większość ciągle w szatach do gry w quidditcha, jakby dopiero zakończono mecz. Przy moim łóżku zgromadzili się Zabini, Daphne, Teodor i inna grupka bliskich mi Ślizgonów. Jak na zawołanie, wszyscy zaczęli się nagle przekrzykiwać.
- Jak się czujesz?
- Wygraliśmy!
- Kiedy wracasz?
- Dobrze, że żyjesz!
- Hej! Cisza! – Zabini chciał ich uspokoić i o dziwo mu się udało. Wszyscy zamilkli.
- Dziękuję – chciałam odpowiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle.
- Co tu się dzieje?! Co to za hałasy?! – zganiła nas pani Pomfrey, biegnąc ku nam. – Proszę natychmiast wyjść! Chorzy potrzebują ciszy i spokoju! Już, ruszać się, panie Zabini, panno Chang! – zaczęła wyganiać wszystkich ze skrzydła.
- Blaise! – krzyknęłam, a przynajmniej próbowałam. Na moje szczęście, usłyszał.
- Tak? – wywinął się pani Pomfrey i wrócił się. – Mam zostac? – spytał. Kiwnęłam głową, a on usiadł przy łóżku i chwycił moją dłoń.
- Panie Zabini, o co prosiłam?
- Ale proszę pani, Pansy sama chce, żebym został – spojrzała się na niego z zamiarem ponownego wybuchu.
- Dobrze, byleby jej pan nie przeszkadzał. A teraz – podeszła do stolika obok mnie i chwyciła jakiś ciemnoniebieski, mętny eliksir. Podała mi go, podeszła do Boota i zrobiła to samo – proszę to wypić, do dna i bez dyskusji.
Eliksir wyglądał gorzej niż smakował. Można było poczuc cytrynowy, trochę ziemisty smak. Wypiłam cały i odłożyłam buteleczkę na stolik. Gdy pani Pomfrey odeszła do swojego gabinetu, mogliśmy w końcu porozmawiać.
- Dobra, kto wygrał? – spytałam Blaise’a.
- My oczywiście! – wyprostował się dumnie, lecz zaraz uśmiechnął się zawadiacko. – Dwieście pięćdziesiąt do dziewięćdziesięciu. Krukoni już mieli nam wbić kafla na remis! Harper w ostatnim momencie złapał znicz, został bohaterem meczu.
- Nie wiedziałam, że jest taki dobry. Zawsze grał jako rezerwowy.
- Bo nie jest. Miał dziś szczęście.
- Wiedziałam – przewróciłam oczami.
Rozmawialiśmy tak jeszcze z pół godziny, aż nasze donośne śmiechy przerwał stukot obcasów pielęgniarki o kamienną posadzkę.
- Już, koniec tego dobrego! Panie Zabini, chorzy muszą wypoczywać! – widać było, że jest zła. Chwyciła Blaise’a za ramiona i wyprowadziła ze skrzydła. Nawet nie dała się nam pożegnać!
Nie miałam nic ciekawego do roboty. Poszłabym na spacer, po książkę, cokolwiek! Ale nie, przecież nie wolno mi wstać z łóżka! Spojrzałam na Terry’ego. Czytał podręcznik do transmutacji. Typowy Krukon. Był tak zajęty książką, że pewnie nie zauważył wyjścia Zabiniego. Dzięki Merlinowi, ktoś przyniósł moją różdżkę. Pomimo rodzinnych tradycji dziedziczenia różdżki, moja jest wybrana całkowicie przeze mnie. 12 i ½ cala, jawor, włókno ze smoczego serca. Na końcu jest owinięta szmaragdową wstążką. Chwyciłam ją i zaczęłam wyczarowywać kolorowe, piękne iskry, tryskające we wszystkich kierunkach.
W pewnym momencie Boot zatrzasnął książkę i odłożył ją na stolik. Nie pamiętam, abym go lubiła, ale jest poniekąd moim towarzyszem niewoli.
- Jak się czujesz? – zagadnęłam. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.  – No co, nie gryzę przecież – wywróciłam oczami.
- No cóż… - zaczął i wyprostował się jakby miał wygłaszać przemówienie przed Ministrem Magii. – Przegraliśmy mecz, dostałem Z za esej z transmutacji, a teraz leżę w skrzydle szpitalnym ze złamaną nogą i bólem w czaszce, bo wleciałem w pewną Ślizgonkę – skończył swój żałosny monolog, tonem niewiadomo jakiego cierpiętnika, a zaraz zapytał ironicznie – A co tam u ciebie?
- U mnie? Hm, pomyślmy… Mam złamaną rękę, moja sukienka na bal w Noc Duchów jeszcze nie dotarła, zaginął mój najlepszy przyjaciel i opiekun mojego domu. Chcesz wiedziec coś jeszcze? – odrzekłam pięknym za nadobne.
- Właściwie to tak. Z kim idziesz na bal?
- A ty?
- Pierwszy zapytałem.
- Masz dwanaście lat czy co?!
- Dobrze, dobrze – westchnął. – Z Lisą, Lisą Turpin.
- Lisa, Lisa, Lisa… - nie mogłam sobie jej przypomnieć – Która to?
- Niska, w naszym wieku, blondynka – po moim tępym wyrazie twarzy poznał, że nie mam pojęcia kim jest Lisa Turpin. - Na pierwszym roku oblała Snape’a eliksirem leczącym.
- Aaa… Lisa! – uśmiechnęłam się sama do siebie, wspominając minę profesora i strach Turpin. – Wiem już która.
- A ty z kim idziesz? – powtórzył pytanie. Wydawał się być strasznie tego ciekawy.
- Ja? Z Blaise’em. Idziemy jako przyjaciele, oboje nie mieliśmy partnerów, więc… - zaczęłam szybko tłumaczyć. Czułam jak fala czerwieni oblewa moje policzki. Kłamanie nie zawsze mi wychodzi.
- Słyszałem, że ta ciamajda Potter zaprosił Weasley’ównę! – nagle się ożywił.
- Pff! – prychnęłam. – oboje są siebie warci.
- Pewnie skończą razem w jakiejś norze, wychowują rudą siedemnastkę dzieci – powiedział Terry z przekąsem.
- Żeby Krukon się tak wyrażał? No, no, no… - uśmiechnęłam się aprobująco. – Jesteś pewny, że trafiłeś do dobrego domu, prawie Ślizgonie?
- Właściwie, to chciałem być w Slytherinie odkąd dowiedziałem się o Hogwarcie. W twoim domu przyjaźnie są na całe życie, jesteście ambitni, sprytni, a do tego nieprzeciętnie inteligentni. U nas tego nie ma, każdy pilnuje swojego interesu, nic tylko książki i książki, nauka i dobre wyniki na OWTM-ach są przecież najważniejsze – skrzywił się.
- Skoro tak, to czemu Tiara przydzieliła cię do Ravenclaw?
- Tego nie wiem. Wolałbym być z wami, nawet jako popychadło, ale ślizgońskie popychadło. To już coś – nagle szczerze uśmiechnął się, pierwszy raz od początku naszej rozmowy. - Kto wie, może bylibyśmy najlepszymi przyjaciółmi?

Przyznaję się – oceniłam książkę po okładce. W Terry’m zawsze widziałam tylko kujona, który żyje w świecie książek i transmutacji. W rzeczywistości jest bardzo w porządku. I naprawdę nadaje się do Slytherinu, a to spory komplement. Jak na Krukona przystało, jest inteligentny, bystry i spostrzegawczy. Oprócz tego, ma strasznie zawiłe i czarne poczucie humoru, a ambicje ma wyższe niż wieża astronomiczna. Jak typowy Ślizgon.
Cały sobotni dzień przegadałam z Bootem. Rozmawialiśmy chyba o wszystkim; o baśniach, o lekcjach, o nauczycielach, o Gryfonach, o quidditchu, o rodzinie, o stosunkach między członkami naszych domów, o szachach, o czekoladowych żabach… Co jakiś czas przerywała nam pani Pomfrey, każąc wypić kolejną porcję Szkiele-Wzro i innych strasznych eliksirów oraz która wyganiała każdego, według niej, nieproszonego gościa ze skrzydła szpitalnego.
- Nie mogę tu dłużej zostać, muszę zacząć się przygotowywać do balu, a leżąc tu nie przymierzę sukienki! – powiedziałam ze złością, popijając Szkiele-Wzro. – Ba, nawet nie wiem, czy już mi ją przysłali. Nikt mi nie może powiedzieć, bo pani Pomfrey wyrzuca każdego mojego informatora!
- Cóż ja ci mogę poradzić – westchnął Terry, również rozkoszując się swoim eliksirem. Nie miał już bandażu na nodze, mógł stabilnie chodzić, ale po co go wypuszczać? – Rzucenie Imperius nie wchodzi w grę? – uśmiechnął się.
- Obawiam się, że nie – odpowidziałam przez śmiech. Uwielbiam tego Krukona!

Wieczorem, pielęgniarka oznajmiła, że jesteśmy wolni. Tylko przez tydzień będziemy musieli ją odwiedzać, by wypić lecznicze eliksiry. Wolnością bym tego nie nazwała. Schowałam różdżkę za pazuchę i razem z Terry’m ruszyliśmy do wyjścia. Była już noc, księżyc i gwiazdy świeciły jasno na niebie. Szkołę oświetlały pochodnie. Wyszliśmy na korytarz i, wciąż rozmawiając poszliśmy w stronę schodów głównych.
- No to… - zaczęłam, choć wcale nie miałam ochoty się żegnać. – Miło mi, że cię bliżej poznałam. Trzymaj się, Boot.
- Mnie też, Parkinson.
Pożegnaliśmy się i już miałam schodzić do lochów, gdy przypomniał mi się wrzesień.
- BOOT! – był już w połowie schodów, ale stanął i się odwrócił.
- Tak?
- Co się stało pierwszego września, tam, na wieży astrologicznej, po tym jak uciekłam? – znów słowa wypłynęły z moich ust niekontrolowanie szybko. – Czemu… no wiesz, płakałeś? Możesz mi chyba powiedzieć.
- Ale Pansy, nie było mnie w szkole pierwszego dnia – zaczął mówić pewnie, kręcąc głową. – Przyjechałem dopiero w poniedziałek, od razu na zajęcia. Nie pamiętasz?
- Och – zdziwiłam się. Byłam przekonana, że wtedy to był on! Ale jak nie Terry, to kto…? – Tak, tak pamiętam. Wybacz, musiałam cię z kimś pomylić – spuściłam wzrok i zaczęłam przyglądać się podłodze. – No to nie zatrzymuję cię, idź się wyśpij we własnym, Krukońskim łóżku.
- Dzięki. Dobranoc, Parkinson.
- Dobranoc, Boot.
I każde poszło w swoją stronę.


W Lochach od rana panował chaos. Dziewczyny biegały od dormitorium do dormitorium, szukając to czarnej wstążki, to „tych takich moich kolczyków”. Jako dobry prefekt, musiałam im wszystkim pomóc. A kto pomoże mnie?!
Na dwie godziny przed balem, byłam wolna. Wpadłam do pokoju i wyciągnęłam z pudła rano dostarczoną sukienkę. Była zjawiskowa – cała czarna, z wiązanym gorsetem i koronkowym, rozłożystym dołem, sięgającym mi do kolan. Znalazłam do niej wysokie buty na koturnie tego samego koloru, granatowe rajstopy i stary wisior mojej mamy z pięknym szmaragdem. Wszystko wyglądało cudownie na wieszaku, ale jak ja się w to wcisnę? Ubranie tej sukienki i swobodne oddychanie nie szły ze sobą w parze.
W pośpiechu wybiegłam z pokoju i zaczęłam szukać Daphne. Nie zastałam jej ani w naszym starym dormitorium, ani u Notta. Siedziała za to w pokoju wspólnym i robiła za wyrocznie mody.
- Nie, te kolczyki ci nie pasują… - mówiła do Rose Delacour, czwartoklasistki i dalekiej krewnej tej Fleur. Miała niebieską kreację, w takim samym kolorze jak jej oczy, a ładne blond loki opadały na plecy.
- Ale to są rodowe kolczyki Delacour! Dostałam je od babki! – powiedziała, z wyczuwalnym francuskim akcentem, wyraźnie oburzona.
- Oczywiście, jak chcesz – rzekła Daphne i wstała, żeby się ze mną przywitać. – Pansy, skarbie! – cmoknęła mnie w policzek. – Jeszcze nie gotowa? Za godzinę zaczynamy! – ona z kolei miała fioletową suknię bez ramiączek, falującą przy każdym jej ruchu.
- Właśnie dlatego jesteś mi potrzebna – chwyciłam moją przyjaciółkę pod rękę i pociągnęłam ku pokojom prefektów. – Mamy kryzys.
- Co jest? Nie podoba ci się ta przepiękna sukienka, wisząca na twojej szafie? Cudo nie kreacja!
- Tak, tak, cudna jest, i tak dalej. Sama jej nie założę!
Po piętnastu minutach męczarni, Daphne w końcu zawiązała mój gorset i zaraz uciekła szukać Notta. Spojrzałam w lustro. Czarny kolor tylko bardziej podkreślał bladość mojej skóry. Włosy związałam w luźny kok z opadającymi na ramiona pojedynczymi kosmykami, odsłaniając szyję. Różdżkę schowałam pod podwiązkę, założyłam szkolny płaszcz i udałam się do Wielkiej Sali.
W szkole panowała świetna atmosfera. Uczniowie byli weseli i podekscytowani nadchodzącym wieczorem. Nie od dziś wiadomo, że to właśnie na balach księżniczki znajdowały swoich książąt, cienka linia między miłością a nienawiścią zostaje przekroczona, serca łamią się jak gałązki, a przyjaciel okazuje się tym jedynym. Wszyscy kochamy bale.
Zabiniego znalazłam przy schodach głównych. Stał sam, najwyraźniej czekając tylko na mnie.
- Czyżbyś wyczekiwał swej księżniczki? – spytałam go znienacka.
- I zjawiła się! – uśmiechnął się i podał mi rękę. Pocałowałam go w policzek i odchyliłam brzegi szaty.
- I jak? – spytałam, a on okręcił mnie, by się lepiej przyjrzeć.
- Jak księżniczka.
- Dziękuję – dygnęłam z gracją, cudem zachowując równowagę.
Weszliśmy do Wielkiej Sali. Na oknach wisiały pajęczyny, sklepienie zmieniło się dziś w pochmurną, księżycową noc. Pod nim unosiły się świeczki w kształcie odcinków kręgosłupa i wydrążone dynie, a całą salę oświetlały pochodnie i kolorowe lampiony. Zamiast czterech stołów, przy ścianach porozstawiane były okrągłe, ośmioosobowe stoliki, nakryte czarnymi obrusami i złotą zastawą. Tam, gdzie powinien stać stół nauczycieli, znajdowała się scena. Zajęliśmy swoje miejsca. Dyrektorowi chyba za bardzo zależy na integracji między domami; przy naszym stoliku siedzieli Padma Patil z Michaelem Cornerem, Macmillan z Abbott i ten idiota Longbottom z Lovegood. Padma i Michael są w miarę przyzwoici, ale Longbottom?!
- Wiesz co Zabini, chyba pomyliliśmy stoły – zagadnęłam i zwróciłam się do Gryfona. – Gryfońskie ciamajdy siedzą o tam, koło Pottera.
- Zamknij się, Parkinson – odwarknął Longbottom.
- Bo co? – odpowiedziałam wyzywająco.
- Uspokójcie się, to nie czas i miejsce na wasze międzydomowe wojny – uniosła się Patil. – I tak zapewne każdy zaraz pójdzie do swoich przyjaciół – powiedziała i spojrzała tęsknie w stronę Terry’ego i Turpin.
Siedzieliśmy w ciszy. Lovegood wpatrywała się w sklepienie, nieobecna duchem. Nad całą salą wisiało niezadowolenie; jakby każdy chciał zmienić miejsce. Jedynie dyrektor był uśmiechnięty, wyraźnie dumny ze swojego kolejnego genialnego pomysłu na integrację uczniów. Wstał od stołu, poprawił szatę, wszedł na scenę i zaczął swą przemowę.
- Witajcie uczniowie! Zapewne będziecie się znakomicie bawić na dzisiejszym balu. Mamy dla was specjalnych gości, którzy rozbujają te budę! Nie przejedzcie się i miejcie siły na zabawę. Bal z okazji Nocy Duchów uważam za rozpoczęty! – profesor Dumbledore machnął ręką i na stołach pojawiło się jedzenie. Nalałam sobie soku dyniowego i ukroiłam kawałek zapiekanki warzywnej. Spojrzałam na talerze innych. Longbottom nałożył sobie górę jedzenia godną Hagriga.
- Longbottom, wiem, że musisz karmić swoją głupotę, ale zostaw coś dla innych – powiedziałam, gdy pochłaniał trzecią porcję tłuczonych ziemniaków.
Micheal zakrztusił się swoim sokiem ze śmiechu, a Blaise przybił mi piątkę pod stołem. Gryfon zaczerwienił się, ale dalej pożerał swój własny Ben Nevis.
Gdy każdy się najadł, ze stołów zniknęły dania główne i pojawiły się desery. Nagle na scenę weszli oni – Fatalne Jędze! Większość uczniów zaraz zdjęła swoje hogwarckie szaty i pognała ku scenie.
- Siema Hogwart! – krzyknął Myron Wagtail, a grono wiernych fanów (głównie fanek) odpowiedziało piskiem uwielbienia. – Zaczynamy?! ZACZYNAMY?! Nie słyszę was!!!
Zaczęli swoim największym hitem - Do The Hippogriff. Od pierwszych dźwięków gitary dałam się porwać. Stałam najbliżej sceny, więc miejsca miałam mało, ale opłaciło się – Kirley zaprosił mnie na scenę! Mojej radości nie było końca, cieszyłam się jak mała dziewczynka.
Po szaleństwach przy „Siren” i „Basilisk’s eyes”, usiadłam by trochę odpocząć. Napiłam się soku i poszłam do stolika Terry’ego. Siedział sam, bawiąc się kawałkiem ciasta.
- Co taki smutny? – spytałam.
- O, cześć Pansy – schował rękę za szatę, szukając czegoś.
– Chcesz trochę? – podał mi małą piersiówkę. Powąchałam jej zawartość i już wiedziałam co to jest.
- Miód pitny? Zawsze.

Przy „This Magic Works” wszystkie pary weszły na parkiet. Tańczyliśmy przytuleni z Blaise’em, nie zwracając uwagi na innych i zapominając, że przecież się ukrywamy. Splotłam mocnej dłonie, przysuwając się do niego. Ni stąd, ni zowąd, zaczęliśmy się całować. Tak. Przy całej szkole. Czułam ten palący wzrok uczniowskiej elity. Otworzyłam oczy i wtedy go zobaczyłam. Stał w drzwiach, przyglądał się nam. Nagle wybiegł z sali. To był on. To był Draco.
Odsunęłam się od Zabiniego, zostawiając go samego i pobiegłam za Malfoyem, ale w tych butach miałam marne szanse go dogonić. Zdjęłam je i rzuciłam w kąt. Minęłam płaczące dziewczyny, pijanych Gryfonów i profesora Slughorna, który ledwo utrzymywał równowagę. Wybiegłam ze szkoły prosto w deszczową, księżycową noc. Wyciągnęłam różdżkę i oświetliłam sobie drogę. Dracon siedział pod drzewem, tam, gdzie ja kiedyś. Głowę miał między kolanami, jakby łapał oddech. Usiadłam naprzeciw niego, drżąc z zimna.
- Draco… - zaczęłam, ale on nie reagował. – Draco, co się dzieje – nadal milczał. - Draco, spójrz na mnie! - chwyciłam go za ramiona, a ten podniósł głowę i wbił we mnie swój wzrok. W jego stalowych oczach nie zauważyłam tej iskierki życia, którą zawsze w sobie miał; jedynie światło księżyca się w nich odbijało. Wyraźnie schudł; czarny garnitur wisiał na nim jak na manekinie. Skórę miał szarą, wyblakłą. Wyglądał na zmęczonego, jakby miał się zaraz rozpłakać.
- I co? – powiedział, głosem przesiąkniętym pogardą. – Jak wam się układa, hę? Jak mogłaś.
- Jak ja mogłam?! Draco, przez prawie trzy miesiące nie dawałeś znaku życia!
- Nie mogłem – powiedział cicho, wstał i chciał odejść w stronę Zakazanego Lasu. Pobiegłam za nim, zagradzając mu dalszą drogę.
- Wyjaśnij – byłam bliska płaczu, emocje wzbierały się we mnie, jak rozwścieczone morze.
- Nie mogę, nie zrozumiesz – szepnął i odszedł. Zostawił mnie samą.
- Więc pozwól mi zrozumieć! – odparłam, przekrzykując wiatr. Nie wiedziałam czy twarz mam mokrą od łez, czy od deszczu.
Zatrzymał i odwrócił się w moją stronę. Staliśmy tak przez chwilę, milcząc i wpatrując się w siebie. Wyglądałam żałośnie – cała ubłocona, z mokrymi włosami, rozmytym makijażem i twarzą czerwoną od łez. Mimo to, Draco podszedł do mnie. Ujął moją twarz w dłonie i musnął moje wargi. Był to delikatny pocałunek, tak inny od tych Blaise’a.
- Nie wiedzia…
- Nic nie mów – przerwał mi kolejnym pocałunkiem. Tym razem bardziej namiętnym, pełnym pożądania i uczucia. Z początku ich nie odwzajemniałam, lecz nie mogłam się już dłużej opierać. Oplotłam ręce wokół szyi Malfoy’a, a on złapał mnie za biodra i przyciągnął do siebie. Wplotłam dłoń w jego platynowe włosy i poczułam, jak się uśmiecha. Przerwaliśmy pocałunek, lecz wciąż nasze twarze znajdowały się tak blisko, że czułam jego ciepły oddech na policzku. Staliśmy tak w deszczu, napawając się tą intymną chwilą, przeznaczoną tylko dla nas.
Jak mogłam być tak ślepa?!




Jest nr 3!
Mogą zostac wprowadzone małe poprawki, ale raczej nie wpłyną na fabułę.
Jest wystarczająco długi?