sobota, 22 września 2012

1. Wczesnym porankiem

Niezależnie od dnia czy godziny, na King’s Cross zawsze są tłumy mugoli. Nie rozumiem, co oni widzą w siedmiogodzinnych podróżach pociągiem. Ja bywam na tej stacji tylko dwa razy – gdy jadę do szkoły i gdy z niej wracam. Mówiłam rodzicom, że mogliby mnie odbierać bezpośrednio z Hogsmeade, jak robią na święta, bo nie chcę mieć styczności z mugolami. Nie. Uważają, że nie ma takiej potrzeby i żebym spędziła ostatnie chwile roku szkolnego z przyjaciółmi. W wakacje zawsze tęsknię za moimi Ślizgonami. Ciężko mi się z nimi rozstać. Tak już jesteśmy zżyci, jesteśmy jedną wielką rodziną.
                Pierwszego września zaczęłam szósty rok nauki w Hogwarcie. SUMy zdałam wybitnie – moja najniższa ocena to Powyżej Oczekiwań. Dostałam się też na rozszerzone eliksiry. No i zostałam prefektem. Na szczęście, rodziców to przekonało i sama mogłam dotrzeć na dworzec. W końcu mam 16 lat czy nie? Nie to co moja mała siostrzyczka – teraz zaczyna czwarty rok nauki. Wszczęła nie małą awanturę o moją samodzielność i uparła się, że jedzie ze mną. Jedyne co usłyszała od rodziców,  to „Koniec dyskusji” . Teraz pewnie siedzi gdzieś w przedziale w wagonie Ślizgonów, przedtem czule pożegnawszy się z państwem Parkinson.
                Spokojnie kierowałam się w stronę peronu 9 i ¾, pchając swój wózek i podjadając z torby czekoladki dla Malfoy’a od mojej mamy. Miały być podziękowaniem za opiekę nade mną w wakacje, ale Draco i tak nie lubi czekolady, a matce tego nie odda. Byłam już przy barierce i zobaczyłam przede mną cztery rudowłose postacie. „Weasley’owie”, pomyślałam i prychnęłam w duchu z pogardą. Matka Wiewiórów spojrzała na mnie pytająco, chcąc mnie przepuścić. Uśmiechnęłam się ładnie i wskazałam ręką na barierkę, oddając jej pierwszeństwo. Odwzajemniła uśmiech, kiwnęła lekko głową i razem z mężem zniknęli na peron. Po nich, weszła Mała Wiewióra Weasley i został tylko Duży Wiewiór Weasley.
 - Czego chcesz Parkinson? – warknął w moją stronę.
 - Czy ja coś powiedziałam, Weasley? – odparłam, uśmiechając się złośliwie.
 - Samo twoje oddychanie mnie irytuje.
 - W irytację to wprawiasz mnie ty z tą swoją gębą. To był wypadek czy masz tak od urodzenia? - Nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle jego matka wyłoniła się przed nami.
 - Ron, co ty tu tak sterczysz?! Spóźnisz się na pociąg! Przepuść koleżankę – tu, uśmiechnęła się do mnie,  a ja jako dobrze wychowana osoba odwzajemniłam uśmiech, ukrywając swą pogardę do tej rodziny - i pośpiesz się!
                Ze zwycięstwem na twarzy, przeszłam obok Weasley’a. Wysyczał coś co brzmiało podobnie do „Jeszcze zobaczysz, Parkinson” i zaraz za mną dostał się na peron. Zegar pokazywał za dziesięć jedenastą. Ekspres do Hogwartu już czekał. Ta sama lokomotywa, te same twarze, co roku ten sam gwar. W powietrzu dało się wyczuć podniecenie powrotem do szkoły. Pierwszoklasiści miotali się pod nogami, żegnając się z rodzicami i szukając starych przyjaciół. „Mam nadzieję, że ja taka nie byłam…”, pomyślałam, gdy jakiś drugoroczny Puchon na mnie wpadł i nawet nie przeprosił. Nie dziwne, że trafił do Hufflepuffu.
Idąc przez tłumy czarodziejów, wyszukiwałam tak dobrze znanej mi płowowłosej postaci. Tam gdzie Malfoy, tam Zabini. Lecz nigdzie ich nie widziałam. Gdy ciągle rozglądałam się za resztą moich przyjaciół (minęłam już Daphne Greengrass i jej siostrę), ktoś zasłonił mi oczy.
 - Zgadnij kto to, piękna – usłyszałam za plecami aksamitny, męski głos, należący tylko do…
 - Blaise! – zawołałam, gdy Zabini opuścił ręce. Spojrzałam na niego i poczułam ulgę.
 - Tęskniłaś? – zapytał, uśmiechając się. Złapał mnie za rękę i ruszyliśmy do pociągu.
 - Oczywiście! Miałeś pojechać ze mną do Malfoy’ów, byłam skazana na Teodora i Daphne obściskujących się co minutę i Draco gadającego non-stop o swoich włosach.
 - Przepraszam, ale matka… Rozumiesz…
 - Tak, rozumiem.
Szliśmy w milczeniu. Spojrzałam na Blaise’a. W jego brązowych tęczówkach tańczyły promienie wrześniowego słońca, które oświetlały też jego twarz, nadając jej odcień radości. Mimo tych iskierek światła, wydawał się przygnębiony i smutny. Jego matka na początku wakacji wylądowała w Mungu. Podobno nie jest z nią za dobrze i Blaise opiekował się nią całe wakacje. Nie chciał nawet wracać do Hogwartu.
 - Chodź, Pans. Znalazłem przedział tylko dla nas. – przerwał tę niezręczną ciszę, wziął mój bagaż i wsiedliśmy do pociągu.
 Szliśmy korytarzem, ciągle trzymając swe dłonie. Minęliśmy już przedziały Puchonów i Krukonów. Przechodziliśmy przez teren Gryfonów i zauważyliśmy Złote Dzieci Gryffindoru. Na ich widok, Blaise pokręcił głową i szepnął mi do ucha „Zaraz się zacznie…”. Miał rację.
 - Jak masz do nas jakiś problem, Zabini, to powiedz mi go prosto w twarz, a nie szeptaj na ucho tej kretynki! – warknął Potter i zagrodził nam dalszą drogę. Zacisnęłam drugą rękę na różdżce; Blaise zrobił to samo.
 - Przesuń się, Potter i odwołaj to co powiedziałeś o Pansy. – odwarknął mój przyjaciel, zachowując względny spokój.
 - Rusz się Potter! Blokujesz całe przejście, a jakbyś przez pięć lat nie zauważył, jest ono trochę wąskie – powiedziałam, ale gryfoński głupek cały czas stał w zaparte.  – Hej, Granger! – zwróciłam się do niej, wciskając głowę przez drzwi ich przedziału - Weź swojego Wiewióra i usuńcie wasze Złote Dziecko z korytarza!
 - Odczep się od niej, Parkinson – wycedził Weasley przez zęby. Podszedł do Pottera i złapał go za rękaw. – Chodź, Harry. Nie warto – ruszyli do środka. Po cichu wyjęłam różdżkę i ukradkiem wycelowałam ją w Weasley’a i szepnęłam…
 - Tarantallegra.
 Nogi Weasley’a zaczęły miotać się i wyginąć na wszystkie strony, w jakimś szalonym tańcu. Przypadkowo, jedna noga Wiewióra kopnęła Pottera i Złote Dziecko upadło na podłogę. Wyglądało to przekomicznie – leżący Potter, tańczący Weasley i szlama, szukająca swojej różdżki po wszystkich torbach i torebkach. Razem z Zabinim i małą grupką młodszych uczniów, która stała koło nas, zwijaliśmy się ze śmiechu. Odeszliśmy kawałek dalej, zostawiając tę hołotę samą. Granger chyba znalazła swoją różdżkę, bo zanim przeszliśmy do kolejnego wagonu, usłyszeliśmy jak krzyczy „Finite! Finite Incantatem!”.
 - Pans, to ty? – spytał mnie Blaise, gdy weszliśmy już do właściwego przedziału, ciągle rozbawiony.
 - A kto inny? – uśmiechnęłam się i usiadłam. Zabini usiadł naprzeciw mnie. Byliśmy sami.
 - Jesteś genialna.
 - Wiem.
Pociąg ruszył. Ślizgon wstał i schował moje walizki. Usiadł koło mnie. Chwycił moją dłoń, a ja odruchowo położyłam głowę na jego ramieniu. Zaczęłam kciukiem badać wewnętrzną cześć jego dłoni. Spojrzeliśmy na siebie. Nasz przedział był ostatnim w pociągu, więc nikt się tu nie pałętał. Ten, kto by teraz tu przyszedł, zapłaciłby głową. Blaise pochylił się ku mnie i musnął moje wargi. Oplotłam ręce wokół jego szyi i pozwoliłam się pocałować. Był to delikatny pocałunek, pełny uczucia. Nagle Zabini przestał i oparł czoło o moje, tak, że prawie stykaliśmy się nosami.
 - Kocham Cię, Pansy.
 - Wiem – uśmiechnęłam się – Kocham Cię, Blaise.
 - Wiem – wyszczerzył swoje idealne zęby i jeszcze raz mnie pocałował.
 Po chwili do przedziały zawitali Daphne i Teodor. Nie weszli oczywiście od razu – zamknęliśmy drzwi
 - Parkinson, Zabini! Otwórzcie te drzwi, idioci! – zawołał Nott.
Westchnęłam i spojrzałam na Blaise’a. Machnął ręką, zawiedziony. Wstałam i otworzyłam im. Zamiast papużek-nierozłączek, klejących się do siebie bez chwili wytchnienia, zobaczyłam dwie naburmuszone osoby. Wyglądali, jakby mieli po pięć lat i jedno drugiemu zabrało lizaka. Daphne weszła pierwsza i usiadła przy drzwiach, za nią Nott, który z kolei usiadł przy oknie, bo dalej się nie dało. Popatrzyłam pytająco na Zabiniego, a on tak samo na mnie.
 - Merlinie… A wam co znowu? – zapytał Blaise.
 - To wszystko przez niego! – krzyknęła Daphne i wycelowała palcem w Teodora.
 - Histeryzujesz – wycedził Nott, patrząc za okno. – Nic nie zrobiłem – i zaczęli na siebie wrzeszczeć – że „to nie tak”, że „chciałem być miły”, że „dlaczego to zrobiłeś”, że „myślałam, że jesteś inny…”, że „jesteś po prostu zazdrosna”…
 - DOWIEM SIĘ W KOŃCU O CO CHODZI?! – ryknęłam, przekrzykując ich oboje. – Daphne?
 - Najpierw pomógł tej Weasley’ównie schować kufer, a potem uśmiechnął się do tej szlamy, Granger. Tak po prostu, bez wstrętu czy pogardy!
 - Mogę uśmiechać się do kogo chcę – burknął Nott, z powrotem wpatrując się w okno.
 - Nie poznaję was. W zeszłym roku trudno było was od siebie odkleić, a teraz? Pamiętasz, jak im pomagaliśmy przy SUMach, Pans?
 - Oczywiście, że tak! Nie zdalibyście bez nas.
 - Mamy… kryzys – rzekła Daphne, patrząc wymownie na Teodora.
 - Chodź Zabini, zostawmy ich samych. Niech sobie wszystko wyjaśnią – powiedziałam i ruszyłam do wyjścia. Blaise przewrócił oczami, ale bez słowa za mną wstał i wyszliśmy z przedziału. 
                Na korytarzu było pusto. Wszyscy siedzieli ze swoimi przyjaciółmi, szykując się na ośmiogodzinną podróż do szkoły. Udaliśmy się do wagonu wspólnego; dużego wagonu bez przedziałów, przypominającego trochę mugolskie restauracyjne, ale bez baru. Znaleźliśmy najbardziej schowany stolik i usiedliśmy po obu jego stronach. Oprócz nas, w wagonie siedziała mała grupka Krukonów, para Puchonów i Gryfonów.
 - To… Pansy – powiedział Zabini. – jakie przedmioty wybrałaś w tym roku?
 - Hmm… z dodatkowych zostawiłam sobie tylko Runy. Mam rozszerzone eliksiry i obronę.
 - To tak jak ja, możemy razem pracować na eliksirach.
 - Chętnie – uśmiechnęłam się; odwzajemnił mój uśmiech.
 - Więc… – zaczął Blaise niepewnym głosem i chwycił mnie za rękę. – Myślałem o nas i o tej całej sytuacji.
 - Co masz na myśli…? Czy ty…? – spytałam podejrzliwie. On chyba nie chce… ze mną…
 - Nie! Nic z tych rzeczy! – szybko zaprzeczył, jakby czytał mi w myślach – Chodzi mi o ukrywanie się od prawie trzech lat. Może już czas powiedzieć wszystkim o nas?
                To pytanie zbiło mnie z tropu. Wpatrywałam się w mojego chłopaka tępym wzrokiem, wyglądając jak Puchonka, i nie wiedziałam co odpowiedzieć. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
 - Eee… Ale dlaczego? Tak jest dobrze – wyrzuciłam z siebie te słowa z prędkością Błyskawicy.
 - No wiesz, wieczne ukrywanie się, udawanie… To trochę męczące - westchnął – Plus, okłamujemy naszych przyjaciół.
                Znów mnie zatkało. Przyjaciele są moją rodziną, jeśli nie kimś więcej. Kocham ich i nie mogę ich okłamywać. Czułam jak trzęsą mi się kolana z nerwów i nie wiedziałam co się ze mną dzieje.
 - Blaise – zaczęłam, a głos zaczął mi się łamać. – Czy nie możemy o tym porozmawiać w szkole? Chciałabym teraz trochę odpocząć, zanim dojedziemy do Hogwartu – powiedziałam, z względną pewnością. Chyba to kupił.
 - Och… Tak, chodźmy – odparł zrezygnowanym tonem. – Mam nadzieję, że Daphne i Teodor się nie pozabijali. Puścił moją dłoń i wróciliśmy do przedziału. 
Tak jak podejrzewałam, kryzys w związku Notta i Greengrass został zażegnany. Znów zaczęli się obściskiwać co sekundę i chichotać  po kątach. Zabini usiadł naprzeciw nich, przy oknie, a ja położyłam się bokiem na reszcie wolnego miejsca, głowę opierając o nogi mojego chłopaka. Gdy Daphne i Teodor zajmowali się sobą i nie zwracali na nas najmniejszej uwagi (czyli prawie zawsze), czułam jak ręka Blaise’a wsuwa się pod moją bluzkę i przesuwa się wzdłuż linii kręgosłupa, kończąc swoją wędrówkę, gładząc mnie po policzku. Automatycznie, otulona jego dotykiem, zamknęłam oczy. Zaraz po tym, w myślach zobaczyłam Draco. Nie widziałam go dziś ani na peronie, ani w pociągu. Crabbe i Goyle siedzą obok z naszymi kolegami z roku, ale bez Malfoy’a. „Pewnie się gdzieś włóczy z jakąś lalunią”, pomyślałam i wyrzuciłam jego obraz z głowy. Nie pamiętam, kiedy zasnęłam. Wiem, że tuż przed Hogwartem obudził mnie Zabini, przebrany już w szkolne szaty. Przebrałam się i czekałam na stację końcową. W Hogsmeade również nie zauważyłam Malfoy’a. Przez całą drogę do szkoły po głowie chodziło mi tylko jedno pytanie: gdzie jest Draco?





No i jest. Rozdział pierwszy.
Krótki troszkę, ale takie mają (wg mnie) największy urok.
Podoba się? Mam dalej pisac? :)