piątek, 12 kwietnia 2013

5. Czekam na opiekuna


Był piękny zimowy poranek. Promienie odbijały się od wszechobecnego śniegu, rozjaśniając otoczenie i zamek. Musiało mrozić w nocy, bo okna wciąż były oszronione. Obudziłam się wcześniej i gdy doprowadziłam się do stanu używalności, poszłam na śniadanie. W pokoju wspólnym przywitałam się z Daphne i kilkoma innymi Ślizgonami. Dzień jak co dzień. Lecz nie codziennie zrywa się z chłopakiem.
Mimo wczesnej pory, w Wielkiej Sali huczało. Jedyne co usłyszałam przechodząc obok stołu Puchonów to „bla, bla, bla, Potter, bla, bla, zielarstwo, bla, bla, bla, jeść”, więc na resztę domów nie zwróciłam uwagi. Usiadłam na swoim stałym miejscu i jedząc, rozmyślałam jaki powód zerwania powiem Zabiniemu. „Mam innego, przy okazji twojego najlepszego przyjaciela”? Nie… „Nie mogę dłużej wytrzymać, potrzebuję czasu”? Absolutnie nie! Wymyślę coś na poczekaniu. Gdy skończyłam jeść, rozpuściłam włosy i udałam się ku wyjściu. Szłam kulturalnie między stolikami Hufflepuffu i Gryffindoru, nikomu nie wadząc, aż nagle wpada na mnie Granger! Prawie mnie przewróciła! Mogłam umrzeć! Albo uszkodzić się na bliżej nieokreślony czas!
- Uważaj jak chodzisz, szlamo! – powiedziałam prosto do niej, dobitnie i wyraźnie. Kilka osób odwróciło się w naszą stronę. Granger zaczęła podnosić swoje książki z ziemi.
- Przepraszam, nie zauważyłam cię.
- Ach tak? To następnym razem pożycz od Pottera okulary. Może zobaczysz coś poza swoim szlamowatym nosem… - odparłam i wyszłam z Wielkiej Sali i na korytarzu dodałam: - Minus 10 punktów dla Gryffindoru za napaść na uczennicę! – i zadowolona udałam się do Lochów. Nie ma to jak odebranie Gryfonom kilku punktów na śniadanie!

Gdy dotarłam do Lochów, bezzwłocznie udałam się w stronę męskich dormitoriów do pokoju prefekta. Był to tamtejszy największy pokój, umiejscowiony na końcu korytarza, ze srebrną literą „P” wiszącą na drzwiach i kołatką z głową węża ze szmaragdowymi oczami. Dormitoria dla dziewcząt i dla chłopców oczywiście się różniły. Oni mieli ciemniejsze ściany, srebrną pościel i jasne meble, my za to jasnozielone ściany, szmaragdową pościel ze srebrnymi wykończeniami i ciemne meble. Zawsze mi się podobał nasz wystrój. Nie mogłabym mieszkać w złoto-czerwonej wieży, czy żółto-czarnej beczce. Ta zieleń zawsze mnie uspokajała.
Poprawiłam szatę, związałam włosy i zastukałam w drzwi. Nie uzyskałam odpowiedzi, więc niezbyt ostrożnie weszłam do pokoju Zabiniego. Wyglądał jak pobojowisko – przewrócony stolik, książki walające się po podłodze z powyrywanymi stronami i porozrzucane wszędzie ubrania. Hmm… Nie przypominam sobie, żeby Blaise nosił niebieskie staniki. Gdy przyjrzałam się mu bliżej, zobaczyłam inicjały „R.V.D.”, wyszyte srebrną nicią. Podeszłam bliżej łóżka i wtedy ich zobaczyłam. Nie pamiętam kiedy ostatnio się tak cieszyłam.
- Blaise! – szepnęłam i szturchnęłam go w ramię. Spod plątaniny kończyn wyłoniła się głowa chłopaka.
- Co, kto, czego? – powiedział, nie do końca obudzony. Stałam nad nim i czekałam, aż mnie zauważy. – Pansy?! – oczy miał wielkie jak galeony. – To nie tak jak myślisz… To jej wina… To nie ja! – kocham jak ludzie się tłumaczą. Wstał z łóżka, przy okazji budząc swą nocną partnerkę.
- Auć! – spod kołdry wyłoniła się Rose Delacour z tymi swoimi blond lokami. Gdy mnie zauważyła, lekko zaskoczona, powiedziała – Och, bonjour Pansy! Ca va ajourd’hui?
- Witaj Rose. Tak, w porządku – uśmiechnęłam się, dziękując jej w duchu za to co zrobiła. – Et toi?
- Oj starczy tej francuskiej elegancji – roześmiał się nerwowo Blaise. – Rose, chyba powinnaś już iść. Nalegam. – ostatnie słowo wypowiedział z zaciśniętą szczęką, co mnie jeszcze bardziej rozbawiło.
Rose w pośpiechu pozbierała swoje rzeczy i wyszła z pokoju. Teraz zostaliśmy tylko ja, Zabini i ta niezręczna, krępująca cisza, która również była dla mnie zabawna. Wszystko mnie bawiło.
- Blaise… wyjaśnisz mi to? – powiedziałam, udając zranioną, zdradzoną i zrozpaczoną dziewczynę.
- Pansy, ja… No wiesz, wczoraj trochę wypiliśmy u Rosmerty, ona nie chciała zostać sama i poszliśmy do mnie. Resztę się chyba domyślasz. – gdy skończył, opuścił głowę ze wstydu. Było mi go trochę żal.
- Rozumiem. Chcę tylko wiedzieć jedno.
- Co takiego?
- Czy to zdarzyło się pierwszy raz? – czułam, że za bardzo naciskam, ale ja tylko odgrywam swoją rolę!
- Tak! Oczywiście! Tylko ty jesteś dla mnie najważniejsza! – chwycił mnie za rękę. - Ale no… - spojrzał na mnie, jakby miał się rozpłakać. - No nie pierwszy.
- Przykro mi, Blaise – pocałowałam go w policzek, ten ostatni raz. – Chyba rozumiesz czemu. Lepiej nam wychodziło bycie przyjaciółmi – puściłam jego rękę i wyszłam z pokoju. Właśnie zerwałam z chłopakiem! W końcu! Miałam ochotę skakać i krzyczeć z radości! Czy to normalne?
***
- Dobra robota, Pansy, oby tak dalej – powiedział profesor Lupin, oddając mi mój esej o dementorach z W na pierwszej stronie. Obrona przed czarną magią to jeden z ciekawszych przedmiotów na poziomie owutemowym. Z racji tego, że prof. Lupin przyjmował do niej uczniów, którzy dostali Z na SUM-ach, klasa była bardzo liczna. Co za tym idzie – głośna. Lupin stanął na środku klasy i zawołał:
- Hej! Nie jesteście tu pierwszy raz, zachowujcie się przyzwoicie! – miał donośny głos, więc trudno było go nie usłyszeć. Wszyscy umilkli. – Dobrze, tak ma pozostać do końca zajęć. Jak zauważyliście, oddałem wam wasze eseje. Nie na darmo je pisaliście. Z dementorami mogliście się spotkać już na trzecim roku nauki. Nie reagują na zaklęcia rozbrajające, więc jak się przed nimi obronić? – kilka osób nieśmiało podniosło ręce, w tym ja. Jak dobrze, że Obronę przed Czarną Magią mieliśmy z Krukonami. Podzielono nas na dwie grupy – ślizgońsko-krukońską i gryfońsko-puchońską. I dobrze, bo nie wytrzymałabym z Potterem i Granger w jednej klasie przez dwie godziny. – To może… panna Patil. Padmo?
- Znam tylko jedno zaklęcie, omawialiśmy je na lekcjach z profesorem Flitwickiem i jest to Zaklęcie Patronusa.
- Dziękuję, bardzo dobrze. Pięć punktów dla Ravenclaw. Tym zaklęciem można także przegonić śmierciotule, ale nie będę wymagał od was teraz tej wiedzy – Lupin przechadzał się po klasie, zawsze gdy coś tłumaczył lub wyjaśniał. – Na dzisiejszą lekcję zaprosiłem waszego ulubionego profesora Flitwicka, z którym będziemy dziś wspólnie rzucać Zaklęcie Patronusa – Flitwick wszedł do klasy, która nagle zamieniła się w salę treningową.
- Witajcie uczniowie – zaczął profesor Zaklęć. – O Zaklęciu Patronusa już powinniście wiedzieć z naszych lekcji. Teraz, proszę was, abyście podzielili się na dwie grupy i ustawili pod ścianą – nasz podział był oczywisty. – Dobrze, dobrze. Remusie – zwrócił się do Lupina tym swoim piszczącym głosem. – Zajmiesz się dziś Krukonami, a ja Ślizgonami. No to do roboty!
Usiedliśmy, opierając się o ścianę. Dopiero wtedy zauważyłam, że Blaise wcale nie wydaje się być przygaszony. Wręcz przeciwnie – usiadł blisko Jasmine Belle, sąsiadki Daphne z dormitorium. Ciemna karnacja, długie, czarne włosy związane w warkocz i zielone oczy najwyraźniej działały na takich chłopaków jak Zabini. Poza jej niezaprzeczalną urodą, Jasmine była głupiutka i nie wiem jakim znów cudem dostała się do naszej grupy.
- Wyjmijcie swoje różdżki, proszę – z rozmyślań wyrwał mnie prof. Flitwick. – Na początek pokażę wam, jak wykonać prawidłowy ruch do przywołania Patronusa. Unosimy różdżkę w górę, na wysokość oczu, o tak – podniósł rękę na prawidłową wysokość i zwrócił się do nas. – No już, już, wstawajcie! Różdżki na wysokość oczu! – wszyscy się zerwali i większość zaczęła machać różdżkami bez określonego celu. Idioci. – Bardzo dobrze panno Parkinson, bardzo dobrze – zaczął chodzić między nami. - Na wysokość pańskich oczu panie Crabbe! Panna Belle to samo! Dobrze, teraz różdżką wykonujemy obrót, o tak i szybko celujemy w jego środek. Spróbujcie sami!
Łatwizna. Czytałam, że Zaklęcie Patronusa to skomplikowane i złożone zaklęcie, a tu wystarczy narysować okrąg w powietrzu. I co w tym trudnego? Cóż, dla niektórych wszystko. Crabbe zamiast kręcić różdżką, okręcił się wokół własnej osi i upadł jak długi na Goyle’a. Belle za nisko trzymała rękę i wycelowała prosto w Zabiniego, dźgnąwszy go między żebra. Blaise chyba się na niej wyżył, bo odszedł jak najdalej od dziewczyny, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem. Flitwick biegał od jednego ucznia do drugiego, aż spełniliśmy jego wymagania.
- Wspaniale! Teraz nauczymy się wymowy. Powtórzcie za mną: Expecto Patronum!
- Expecto Patronum.
- Dobrze, teraz najważniejsza część. Zamknijcie oczy i rozluźnijcie się. Znajdźcie wasze najszczęśliwsze wspomnienie i wykorzystajcie jego siłę. Gdy będziecie pewni swego, wypowiedzcie zaklęcie, włączając w to prawidłowy ruch różdżką. Może komuś się dziś uda.
Najszczęśliwsze wspomnienie? Może gdy kupiłam różdżkę? Nie, to nie to. Przyjście listu z Hogwartu? Nie, na pewno. Przecież wiedziałam, że się dostanę. No to może gdy urodziła się Pegg? Absolutne nie! Dlaczego nawet o tym pomyślałam?! Skup się Pansy! Nie mam ciekawszych wspomnień z Zabinim. MYŚL! To może…?
Skupiłam się na tym wybranym wspomnieniu, cała się w nim zatracając, zamknęłam oczy i powiedziałam:
- Expecto Patronum! – poczułam jak odpływają ze mnie siły, ale jakimś cudem wciąż je miałam. To było jak ciepło bijące od ognia w kominku w zimowy wieczór, jak ciepło ukochanej osoby, trzymającej mnie w swoich ramionach. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam tylko coś na kształt srebrnej mgły. A raczej jej strzępki. I to tyle? Myślałam, że mam większy potencjał, a tym bardziej moc… Lecz wszyscy byli zachwyceni. Flitwick pochwalił mnie przy całej klasie, a Lupin aprobująco kiwał głową. Niektórzy Krukoni szeptali, wyraźnie zaintrygowani. I kto tu jest najlepszy? Ślizgoni, oczywiście!

Po lekcjach wróciłam do pokoju. Chociaż była dopiero piąta, tylko jedno przywróciłoby mi wtedy energię. W łazience nalałam sobie pełną wannę gorącej wody i dodałam jabłkowego płynu. Przypominał mi o Draconie. Ostatnio wszystko mi go przypominało. Zdjęłam szkolną szatę i ujęłam w dłonie nasze złote medaliony, które nosiłam od tamtego dnia. Nie wiem czemu, lecz pomagały mi zachować tę nadzieję na znalezienie Malfoy’a. Weszłam do wanny. Od razu otoczyła mnie ciepła aura wody i owocowy zapach. Zamknęłam oczy i zanurzyłam się poniżej tafli. Dzięki zaklęciu Bąblogłowy mogłam leżeć tak bez końca. Włosy falowały mi jak jeziorne wodorosty. Woda była tak gorąca, że aż parzyła mi skórę, ale nie narzekałam. W końcu mogłam zapomnieć o problemach. Lecz nie dane było mi długo rozkoszować się samotnością. Usłyszałam pukanie i głos Daphne:
- Pansy? Otwórz i ubieraj się! – krzyczała przez drzwi. Wstałam, ubrałam szlafrok i otworzyłam jej.
- Czego znowu chcesz? Jestem zmęczona.
- Jest piątek – weszła i powiedziała, jakby miało to znaczyc coś więcej.
- I co z tego?
- W co trzeci piątek chodzimy do Trzech Mioteł. Znowu zapomniałaś? – spojrzała na mnie jak na wariatkę, a ja stałam tam i patrzyłam się na nią, jakbym pierwszy raz usłyszała o ślizgońskiej tradycji, którą sama kultywowałam nie raz. - Nie wierzę, Pansy! Ubieraj się i idziemy!
- Jeju, nie chce mi się, jestem zmęczona.
- Nie zrzędź. Idziesz i koniec. Masz – wyjęła najkrótszą i najbardziej błyszczącą sukienkę z mojej szafy i rzuciła w moją stronę. – Ubieraj się, poczekam tutaj.
Chwyciłam ciuch i, głośno protestując, szybko się ubrałam. Wyglądałam jak czarownica do towarzystwa. Sukienka ledwie zakrywała mi pośladki. Merlinie, za co?!
- No, to idziemy – narzuciłam na siebie kurtkę i razem z Daphne wyszłyśmy z Lochów. Na siódmym piętrze wymknęłyśmy się ze szkoły przez posąg jednookiej wiedźmy.
W Trzech Miotłach roiło się od Ślizgonów. Lokal zmienił się w jedną, wielką imprezę – głośna muzyka, przygaszone światła. Usiadłam przy stoliku z Daphne, Teodorem i Amy, piątoklasistką. Na prowizorycznym parkiecie prym wiódł oczywiście Blaise, do którego kleiły się wszystkie małolaty. Głupiutkie dziewczynki. Teodor zamówił nam drinki i razem z Amy poszli tańczyć. Zostałam sam na sam z Daphne. Musiałam powiedzieć komuś o Zabinim, a komu jak nie najlepszej przyjaciółce?
- Daph, muszę ci się do czegoś przyznać.
- Brzmi poważnie. Tak? – powiedziała i upiła napoju ze szklanki.
- No więc… Niedawno zerwałam z chłopakiem.
- Z kim?! – mało co się nie udławiła. - Z chłopakiem?! To ty kogoś miałaś i mi nie powiedziałaś?! – była wyraźnie oburzona. Cóż, nie dziwię się, też bym się tak czuła.
- Tak, długa historia – machnęłam ręką.
- Który to? Jakiś byczek z Durmstrangu? – podparła głowę na dłoni i popatrzyła na mnie błagająco-ciekawskim wzrokiem.
- Nie, to łamagi – wzięłam głęboki oddech i jednym haustem wypiłam zawartość szklanki. – Zabini. Trzy lata.
- No co ty, niemożliwe. Przecież on zaliczył pół Hogwartu od czwartej klasy. I nie mówię tylko o dziewczynach… - Daphne pokręciła przecząco głową. – Nie mogliście być razem przy jego popędzie.
- A jednak.
- To gratuluję zerwania, Słońce! A teraz chodźmy znaleźć ci nową miłość twojego życia –chwyciła mnie za rękę i pobiegłyśmy na parkiet. - Noc jest jeszcze młoda…

Następnego dnia obudziłam się z potwornym bólem głowy. Słońce już dawno górowało, a ja wciąż leżałam w łóżku. Czułam nieprzyjemny posmak w ustach i zobaczyłam, że wciąż jestem we wczorajszej sukience. Ostatnia rzecz, jaką zapamiętałam to Amy, ciągnącą mnie do baru. Nie mogłam uwierzyć, że na tyle sobie pozwoliłam. Co ja sobie myślałam?!
W drodze do łazienki, zauważyłam kartkę na stoliku. Zaciekawiona, chwyciłam ją i zaczęłam czytać. Wiadomość nie była długa:

"Pansy, kochanie! Trzeba to kiedyś powtórzyć! Dobrze, że wróciłaś do żywych, a przy okazji – do mnie. Obiecuję nigdy więcej Cię nie zawieźć.
- B.Z."

Nie, nie, nie, nie, nie! Co to ma znaczyć?! Przecież nie miałam poczucia świadomości, wracając do niego. Musiałam to wyjaśnić, ale pierwsze o czym pomyślałam, to o śniadaniu. Wyszłam z Lochów i udałam się do kuchni. Tam dostałam tosty z dżemem i kubek czarnej kawy. Nie chciałam jeść w otoczeniu domowych skrzatów, więc poszłam do Wielkiej Sali. Usiadłam przy stoliku Ślizgonów i z prędkością rośnięcia mandragor, zabrałam się za jedzenie. Oczywiście, byłam sama. Kto o pierwszej je śniadanie? Gdy przyzwyczaiłam się już do odgłosów własnego mlaskania, do Wielkiej Sali wszedł profesor Dumbledore. „Co go tu przywiało?”, pomyślałam. Podszedł do ślizgońskiego stołu i usadowił się naprzeciw mnie.
- Smacznego, panno Parkinson.
- Dziękuję, panie profesorze – wbiłam wzrok w swoje nadgryzione tosty. – Jeśli mogę spytać, to co pana tu sprowadza?
- Oczywiście, że możesz. Przyszedłem tu, bo szukałem ciebie. W Lochach powiedziano mi, że poszłaś coś zjeść po długiej nocy. A znając ciebie i twą rodzinę, nie miałaś zamiaru posilać się przy skrzatach domowych, więc udałaś się tu, by zjeść w spokoju, nieprawdaż? – spojrzał na mnie spod swoich okularów-połówek, czekając na odpowiedź. Dziwny z niego człowiek.
- Dokładnie tak było, panie profesorze. Lecz czemu mnie pan szukał? Coś z matką?
- Nie, rodzina panienki ma się bardzo dobrze. Otóż, zawitał do mnie ciekawy gość i żąda się z panną widzieć, panno Parkinson. Myślę, że będzie pani bardzo zadowolona z tego spotkania – uśmiechnął się tajemniczo i mrugnął okiem w moją stronę. Naprawdę dziwny z niego człowiek.
- Zatem chodźmy – podniosłam się, ale profesor mnie powstrzymał.
- Och, nie pozwolę pani nigdzie iść bez śniadania! – wstał i udał się w stronę wyjścia. – Czekam w moim gabinecie, panno Parkinson.




Kopę lat, co nie? c:
Przepraszam za błędy i czas oczekiwania. Za betę dziękuję Kornelii.
Jak zwykle przypominam, że wszelkie powiadomienia i spam kierujemy do Room of Requirement!

PS. Jak podoba się nowy szablon? :3