piątek, 12 października 2012

2. Iskrząca noc


Z Draco Malfoy’em zawsze łączyła mnie więź silniejsza i bardziej wyjątkowa niż z resztą przyjaciół. Znamy się praktycznie od urodzenia. Pamiętam, jak biegaliśmy razem po moim ogrodzie, jak wykłócaliśmy się, które baśnie są lepsze. Wraz z pójściem do szkoły, ta więź się umocniła. Kiedyś nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Nasi rodzice i współkoledzy swatali nas przy każdej nadarzającej się okazji. Moja matka marzy o połączeniu naszych rodów. Myślę, że umarłaby ze szczęścia, jakbym jej powiedziała, że po raz pierwszy całowałam się właśnie z Draconem. W drugiej klasie, za szkołą. Mimo, że dziś stawia mnie to w niezręcznej sytuacji, nie żałuję tego.
Ta więź ciągle się zawiązuje, to mocniej i mocniej. Kocham go bardziej niż przyjaciela, lecz nie tak jak ukochanego. Dlatego, na uczcie powitalnej, gdzie ciągle nie był śladu Malfoy’a, po głowie zaczęły krążyć mi pytania. Gdzie jest Draco? Co się z nim dzieje? Czy nic mu nie jest? Nie wiedziałam, jak mam poradzić sobie z odczuciem bezradności, które wypełniało każdą komórkę mego ciała, napawając ją lękiem i niewiedzą.
Siedziałam sama na łóżku w swoim dormitorium. Millicenta siedziała u młodszej siostry Daphne, a moja Greengrassówna wybyła do Notta. Nie wiedząc co porobić, wstałam i zaczęłam wypakowywać swoje rzeczy. Nie wiem po co, skoro w następny weekend przenoszę się do pokoju prefektów. Jest większy niż całe nasze dormitorium i są tam dwie szafy. Może w tym roku zmieszczę w nie swoje ciuchy… W zeszłe wakacje zainteresowałam się mugolską modą i bardzo mi się spodobała. Oczywiście, ojciec był przeciwny, ale matka to zaakceptowała, więc to z nią pojechałam na zakupy do Londynu. Ciężko było zamienić galeony na pieniądze mugoli, ale dla Banku Gringotta nie ma rzeczy niemożliwych. Kupiłyśmy masę ciuchów, butów i dodatków. Obie nigdy nie pomyślałyśmy, że mugole mają taki świetny styl. Gdy już rozpakowałam cały kufer, przebrałam się z szat szkolnych w za duży szmaragdowy sweter i czarne spodnie. Na stopy wsunęłam białe trampki i udałam się na spacer po szkole, zgodnie z moją tradycją.
Przeszłam przez pusty już pokój wspólny i wyszłam na korytarz. Szkoła o tej porze zawsze wydaje się miejscem strasznym i nawiedzonym. Drogę oświetlają tylko małe pochodnie, a rzeźby magicznych stworzeń na ścianach straszą pierwszaki. Nie wiedząc dokąd pójść, udałam się na wieżę astronomiczną. Zawsze bardzo lubiłam astronomię, dlatego ciężko było mi z niej w tym roku zrezygnować. Już jako mała dziewczynka uwielbiałam patrzeć na gwiazdy, wierząc, że gdzieś tam, po drugiej stronie, czeka mój książę z bajki. I będziemy żyć razem długo i… szczęśliwie.
Dotarłam na sam szczyt wieży i znalazłszy wolne miejsce, z którego najlepiej będzie obserwować mi niebo, usiadłam i spojrzałam w górę. Sklepienie było dziś czyste, żadna, nawet najmniejsza chmura nie zasłaniała gwiazd. Kocham tę ciszę i spokój – tylko ja i gwiazdy. Otuliłam się mocniej swetrem i położyłam na ławce. Leżałam tak przez moment, aż usłyszałam, jak ktoś wchodzi na wieżę. Zerwałam się, mając nadzieję, że to żaden z profesorów. Byłoby mi wstyd dostać szlaban już pierwszego dnia, a poza tym jestem prefektem! Prefekt nie może dostawać szlabanów!
Kroki stawały się coraz głośniejsze, a ja nie wiedząc gdzie się schować, stałam jak słup soli. Ktoś właśnie wszedł na wieżę. Ukryłam się za półkę z teleskopami i czekałam, aż postać się ujawni.
- Nox – powiedział, Terry Boot, Krukon z tego samego roku, gasząc różdżkę. Rozpoznałam jego głos natychmiast. Rozejrzał się wokoło, jakby na kogoś tu czekał. Nikogo nie zauważywszy, westchnął i usiadł na moim poprzednim miejscu. Ale nie patrzył w niebo. Ukrył twarz w dłoniach i… zaczął szlochać? Tak. Terry Boot płakał.
Po cichu wyszłam ze swojego ukrycia. Szybko przebiegłam do drzwi wieży zeszłam kilka stopni i zatrzymałam się, by nasłuchać czy Krukon mnie zauważył. Na szczęście, nie. Wyciągnęłam różdżkę i szepnęłam:
- Lumos.
Światło rozproszyło mrok wieży, przyjemnie ją oświetlając. Spokojna, że nikt mnie już tu nie znajdzie, szłam ku wyjściu. Lecz moja niezdarna i anty-sprawna fizycznie strona usposobienia musiała dać mi się we znaki właśnie teraz. Potknęłam się i ledwo utrzymując równowagę, upuściłam różdżkę, a z kieszeni w swetrze wysypały się galeony, koraliki, cukierki i inne drobnostki. Normalnie bym się tym nie przejęła, ale narobiły strasznego hałasu, który odbijał się od ścian wieży aż po jej szczyt. Szybko znalazłam różdżkę, pozbierałam ważniejsze rzeczy i wybiegłam z wieży, słysząc Boota schodzącego już po schodach.
Biegłam przez ciemne korytarze Hogwartu, gdzie teraz jedynym źródłem światła była moja świecąca różdżka. Nie widziałam nawet gdzie mnie nogi niosą. Zatrzymałam się. Sądząc po otoczeniu, musiałam dobiec aż do wejścia do lochów. Odetchnęłam z ulgą i ruszyłam do Pokoju Wspólnego.
Niedziela upłynęła mi na ponownym poznawaniu szkoły i profesorów. Powłóczyłam się trochę z przyjaciółmi po błoniach, a jako prefekt oprowadziłam pierwszorocznych Ślizgonów. Każdy dom wybiera dwóch uczniów szóstego roku jako prefektów, chłopaka i dziewczynę. W tych semestrach jesteśmy to ja i Dracon, chwilowo zastępowany przez Zabiniego.
Wieczorem, spakowałam książki na jutro i poszłam szybciej spać. Leżąc na łóżku i bezskutecznie próbując zasnąć (Millicenta strasznie chrapie…), rozmyślałam o rozmowie z Blaisem z pociągu. Jakoś nie mogę się przekonać do jego pomysłu – tak po prostu powiedzieć wszystkim „Cześć, jesteśmy razem od jakiś trzech lat, przepraszamy, że okłamywaliśmy was przez cały ten czas.”? Może na razie się z tym wstrzymajmy… Sama nie wiem. W końcu, pełna obaw i rozmyśleń, pozwoliłam moim ciężkim powiekom opaść i oddałam się w ręce Morfeusza.
Obudziło mnie światło bijące od jeziora. Jako jedyna w swoim dormitorium nie spałam. Po cichu wstałam z łóżka i poszłam do łazienki. Umyłam zęby, ubrałam się i uczesałam. Na śniadaniu mam się stawić za pół godziny, ale już czułam skutki wczorajszej głodówki. Mój żołądek wydawał sam się trawić, a z mojego brzucha wydobywały się dźwięki godne orkiestry dętej. Nie wytrzymawszy już tego, poszłam do Wielkiej Sali. Mimo, że śniadanie jest o 7.30, zawsze pół godziny przed wszystko stoi już gotowe do spożycia. Wiem, bo kilka razy sprawdzałam.
W pokoju wspólnym zebrało się już kilka osób, głównie trzecio- i czwartoklasistów. Pomachałam mojej siostrze Peggy, ale nawet mnie nie zauważyła i kontynuowała rozmowę. Właściwie, była to kłótnia o Kirley’a Duke’a. Wszyscy wiedzą, że Barbary jest lepszy, Duke jest głównym gitarzystą bo jest przystojniejszy, a Myron ma fatalny wokal, a. Ale za to na żywo są świetni.
Mimo wczesnej pory i pierwszego dnia szkoły, po zamku krzątało się sporo osób. Co chwilę wpadał na mnie jakiś Puchon z wielką rośliną w doniczce. Lecz w wielkiej sali było pusto. W błyszczących sztućcach i talerzach odbijało się światło, oświetlając pomieszczenie i dając rodzinny nastrój. Stoły Gryffindoru, Ravenclawu i Hufflepuffu świeciły pustkami. Przy naszym ślizgońskim stole siedziała jedna osoba. Podeszłam bliżej, by sprawdzić kto to. Asteria Greengrass, dwa lata młodsza ode mnie i od swojej siostry Daphne, obrzuciła mnie spojrzeniem i wróciła do beznamiętnego przeżuwania tosta z czekoladą. Usiadłam naprzeciwko niej, chwyciłam miskę owsianki, kubek kawy i zaczęłam pochłaniać to wszystko niczym odkurzacz. Zaspokoiwszy swój nienaturalny głód, zaczęłam spokojnie popijać kawę i czytać. Asteria przyglądała mi się z zaciekawieniem. Starałam się nie zwracać na nią uwagi, ale jej przenikliwy wzrok zdawał się wywiercać we mnie dziurę. Zatrzasnęłam książkę i zirytowana, zapytałam.
- Czego chcesz?
- Nic, nie przeszkadzaj sobie.
- Czego chcesz? – powtórzyłam dobitniej.
- Przyglądam się tobie i zastanawiam się, co ty w sobie masz, że każdy może być twój. Nawet, a może szczególnie Malfoy.
- Draco? – mało co nie parsknęłam śmiechem. - Bierz go skarbie, jesteśmy tylko przyjaciółmi.
- Oczywiście, że jesteście – powiedziała z dziwnym uśmiechem na twarzy.
W Wielkiej Sali zrobiło się gwarnie. Co chwilę schodzili się to nowi uczniowie i siadali przy stole swojego domu. Lada moment przyjdą tu moi przyjaciele i razem pójdziemy na lekcje.
- A propos Draco… To gdzie on jest? – spytała Greengrass. Pytanie dudniło mi w uszach.
- Nie wiem, nikt nie wie. Snape też gdzieś zniknął – szepnęłam, jakby z przerażeniem i łzy bezsilności same napłynęły mi do oczu. – Przepraszam, muszę iść – wstałam, nie patrząc na swą rozmówczynię. Prawie przebiegłam przez Wielką Salę, po drodze wpadając na Krukonkę, Lovegood. Wymamrotałam jakieś „Zejdź mi z drogi” i uciekłam nad jezioro.
Wietrzny i zimny poranek dawał się we znaki, gdy na niebie nie pojawiało się słońce. Przed rozpoczęciem roku, Hagrid przekopał wszystkie swoje grządki, łamiąc przy tym nie jedne grabie. Naprawdę nie wiem jak Dumbledore zezwolił pracować tu temu olbrzymowi.
Błonie dziś były smętnawe, z drzew uleciała cała ich zieleń, która zawsze zadziwiała gości Hogwartu. Wszystkie liście ozłociły się i pospadały, skrzypiąc przy każdym kroku. W innym wypadku, uznałabym to za romantyczne. Nie dziś. Mętna woda jeziora zdawała się pochłaniać całe światło dzisiejszego dnia. Usiadłam pod drzewem i zaczęłam płakać. Cicho i prawie niezauważalnie. Czułam się cicha i niezauważalna.




No to mamy dwójkę.
Dziękuję Sandrze <3
Zimno tu jak na Syberii.