sobota, 8 grudnia 2012

4. Prawidłowe uczucie

    Wigilia, Rezydencja państwa Parkinson, 1987 rok.

    Przez cały dzień mała Pansy siedziała przy oknie, wyczekując wigilijnych gości. Padał gęsty śnieg, więc dziewczynka szybko przestała cokolwiek widzieć. Nie mogła się już doczekać świątecznego wieczoru z Malfoy’ami i co chwilę biegała do rodziców z zapytaniem, kiedy przybędą goście.
    - Mamo, gdzie oni są?! – krzyknęła siedmiolatka, tupiąc nóżką.
    - Nie wrzeszcz dziecko, mówiłam, że się spóźnią – odpowiedziała spokojnie matka, nie odrywając wzroku od książki. – Przez tę śnieżycę są problemy z teleportacją, ile razy można ci mówić?
    - Raz, przecież wiem, mamo. – odrzekła i naburmuszona poszła do pokoju gościnnego, pobawić się lalkami.
   Salon był udekorowany iście świątecznie. W kominku żarzył się ogień, a z przyczepionych nad nim skarpet wystawały pozornie drobne prezenty. W rogu stała duża choinka ozdobiona najpiękniejszymi na świecie girlandami i bombkami w kolorach szmaragdu, srebra i złota. Pokój oświetlały małe lampiony przyczepione do błękitnych ścian i piękny, oksydowany, ozdobiony diamentami żyrandol wiszący na suficie. Na półkach oprócz książek stały zdjęcia rodzinne Parkinsonów oraz ich córek.
    Nagle zadzwonił dzwonek. Pansy poderwała się szybko i jako pierwsza dotarła do drzwi. Za nią stali już matka rodzice z małą Peggy. Z trudem otworzyła wrota i ujrzała tak długo wyczekiwanych gości.
    - Witaj Pansy – przywitała się z nią Narcyza, całując w policzek. – Jak świąteczny nastrój? – spytała, uśmiechając się ciepło. Weszła z Lucjuszem do domu, a za nimi włóczył się Draco. Nie wyglądał na zadowolonego, o nie. Śnieg powpadał mu za koszulę, był przemoczony i zły na pogodę. Twarz rozjaśniła mu się dopiero, gdy ujrzał Pansy, wyczekującą jego przybycia. Przywitali się i ruszyli za swoimi rodzicami do salonu.
    Po kolacji, nadszedł czas na prezenty. Dorośli, po długich i męczących prośbach pozwolili dzieciom na odpakowanie upominków, żeby w końcu mieć spokój. Peggy jako pierwsza ruszyła ku swej skarpecie. Draco i Pansy, jak zawsze, starali zachować się dojrzalej niż młodsza Parkinson, ale perspektywa wspólnej zabawy przy prezentach była silniejsza. W trójkę usiedli na podłodze i zaczęli rozrywać opakowania. Nagle, ze skarpety Malfoy’a wypadło małe pudełeczko, identyczne jak u Pansy. Spojrzał na nią pytająco.
    - Pansy, a co masz w tym? – spytał, wskazując na drobną, czerwoną szkatułkę.
    - Nie wiem, jeszcze nie sprawdzałam, a co?
    - Bo mam tę samą.
    - To ja wezmę twoją, a ty moją i zobaczymy. – zaproponowała dziewczynka, biorąc od Dracona małe pudełeczko. Na znak, otworzyli je i lekko się zdziwili.
    W obu na atłasowej poduszeczce leżał złoty, otwierany medalion wielkości knuta, ze skrzyżowanymi różdżkami. Pozornie takie same, lecz naszyjnik Pansy skrywał w środku grawerowanego smoka, a Dracona – pięknego bratka. W wewnętrznej części wieczka obu medalionów widniały dwa słowa: Auxilium Reperio. Zaciekawieni znaczeniem tych słów, Pansy i Draco spytali o nie rodziców.
    - Pozwól mi się temu przyjrzeć – powiedział Lucjusz, zabierając medalion Dracona Narcyzie. – Ach tak, już widzę. Auxilium Reperio – oddał wisior synowi i znów zaczął mówić. – To bardzo stare zaklęcie. Dziwne, bo nie zawsze dokładne. Gdy je wypowiesz, medalion pokaże ci, gdzie znajduje się osoba, której jest on poświęcony. Ale musicie poczekać, aż dostaniecie swoje różdżki, żeby go użyc - uśmiechnął się lekko do dzieci i zwrócił się do żony. – Narcyzo, gdzie dostałaś takie bezcenne przedmioty?
    - Od swojej matki. Dostałyśmy je z Bellą, gdy byłyśmy w ich wieku. Uwielbiałyśmy je, ale teraz nie są nam potrzebne. Pomyślałam, że Dracon i Pansy, jako przyjaciele również mogą ich używać.
    - Pansy, co się mówi? – zwróciła uwagę córce pani Parkinson.
    - Dziękuję, ciociu. To bardzo miłe z cioci strony – odpowiedziała Pansy i zaraz szybko dodała: - I wujka też.

    - I czy ty, Draconie Lucjuszu Malfoy, przyrzekasz nigdy nie zdejmować tego medalionu, na znak naszej wiecznej przyjaźni? – spytała poważnie Pansy. Byli już po kolacji i siedzieli w pokoju dziewczynki. Zgasili wszystkie światła, oprócz małej lampki i usiedli naprzeciw siebie. Postanowili złożyć przysięgę, aby przypieczętować ich przyjaźń.
    - Przyrzekam – odrzekł równie poważnie chłopiec. - Czy ty, Pansy Leanne Parkinson, przyrzekasz nigdy nie zdejmować tego medalionu, na znak naszej wiecznej przyjaźni?
    - Przyrzekam.
    - Na zawsze.


    Leżałam w pokoju i ciągle myślałam o tamtej nocy. Mimo że minęły już prawie trzy tygodnie, wciąż nie mogłam pojąć, czemu Draco wcześniej nic mi nie powiedział. Byłam jednocześnie zła, szczęśliwa, rozgoryczona i onieśmielona. Lecz najbardziej dziwiło mnie, czemu nikt nie zauważył Malfoy’a. Jakbym tylko ja go widziała, jakby był tam tylko dla mnie. Wtedy spędził u mnie całą noc. Oczywiście, nie powiedział mi co planuje ani dlaczego jest tak wycieńczony. Dowiedziałam się, że to on był wtedy na wieży. Musiał pilnie zobaczyć się z profesorem Dumbledorem. Gdy spytałam w jakim celu, zamilknął. Jak to Draco. Rankiem, już go nie było.
    Zastanawiało mnie tylko co teraz będzie ze mną i Blaise’em. W końcu nie sprzeciwiałam się Malfoy’owi, ba! sama go chciałam. Muszę porozmawiać z Zabinim i wszystko wyjaśnić.
Znalazłam go w pokoju wspólnym. Intensywnie dyskutował z Daphne i jej siostrą. Dziwne, bo Asteria była antypatyczna w stosunku do nas.
    - Cześć, muszę porwać Zabiniego, obowiązki prefekta – skłamałam, gdy do nich podeszłam.
    - Jasne, Pans – powiedział Blaise i wstał.
    - Och, oczywiście – rzekła Daphne. – Idź, idź, pogadamy później.
    Pociągnęłam go za rękę i gdy tylko weszliśmy do pokoju, zapytał:
    - Co to za prefekcie sprawy? – rzucił się na łóżko i powiedział – Coś z pierwszakami?
    - Nie… Z nimi wszystko w porządku – czułam jak pocą mi się ręce. Zaraz miałam zniszczyć naszą wspólną przyszłość, teraźniejszość i przeszłość; wszystkie wspomnienia. – Chodzi o nas.
    - O nas? Co jest z nami nie tak? – podniósł się na łokciach, a na między brwiami pojawiła się drobna zmarszczka.
    - Przypomnisz mi, czemu wtedy uciekłam z balu?
    - Znów? Tysiące razy już ci to mówiłem. Zatrułaś się czymś, pobiegłaś do toalety, potem Slughorn kazał ci iść do Pomfrey i tam leżałaś całą noc. Wiem, bo cię odwiedzałem. Rano zaniosłem cię do twojego pokoju i koniec historii.
    - Jesteś pewien? – nie wierzyłam w tę wersję. Doskonale pamiętałam miękkie wargi Dracona i jego ciepłe dłonie na mej szyi. To nie mógł być sen. Ale Blaise chyba twierdził inaczej. Wstał, podszedł do mnie, chwycił za ramiona i spojrzał w moje zielone oczy.
    - Tak. Jestem pewien – powiedział i chciał pocałować mnie w policzek, lecz ja odwróciłam głowę. - Co się z tobą ostatnio dzieje? Prawie nic nie jesz, chodzisz niewyspana, nie zwracasz na nas uwagi…
    - Wiem, przepraszam – odwróciłam wzrok i cicho odchrząknęłam. – Wiesz co, mam masę roboty. Widzimy się na obiedzie? – głos mi się załamywał. Znowu nawiedzi mnie napad niekontrolowanego szlochu.
    - Ech… Do zobaczenia, Pans – rzekł zawiedzony i wyszedł z pokoju.
   Tego dnia już nigdzie nie wyszłam. Jak zaczęłam się uczyc, to odrobiłam wszystkie lekcje zadane na następny tydzień. Nie miałam nic lepszego do roboty. Skończywszy ostatni esej na Obronę przed Czarną Magią o dementorach, udałam się do łazienki. Spojrzałam w lustro i musiałam zgodzic się z Blaise’em – cera mi zszarzała, włosy opadły, pod oczami rysowały się oznaki zmęczenia. Pod prześwitującą koszulą błyszczał się złoty medalion. Nigdy go nie zdjęłam i zawsze go miałam. Dracon też swój nosił, wiem to. Ujęłam go w dłoń i lekko otworzyłam. Auxilium Reperio. No tak! Szybko wybiegłam z łazienki w poszukiwaniu różdżki. Gdy ją znalazłam, usiadłam na łóżku i wycelowałam we wnętrze medalionu ze złotym smokiem. Zamknęłam oczy i szepnęłam:
    - Auxilium Reperio.
    Z różdżki wyleciał promień bladoróżowego światła i uderzył w wizerunek smoka. Ten, poruszył się. Rozpostarł skrzydła i spojrzał na mnie. Ukłonił się i zionął ogniem w wieczko medalionu. Dwie różdżki rozsunęły się i ku moim oczom ukazało się jedno słowo: Hogwart. Potem wszystko zamarło, jakbym nigdy nie wypowiedziała zaklęcia. Lecz tylko pozornie. Medalion uniósł się w powietrze i oplótł łańcuszkiem mój nadgarstek.
    - Chcesz mnie do niego zaprowadzić, prawda? – cicho powiedziałam. – Do Dracona? - w odpowiedzi medalion zaczął ciągnąć mnie ku wyjściu. Było już dawno po północy, więc wszyscy uczniowie udali się do dormitoriów. Nic już nie oświetlało pokoju wspólnego, więc mruknęłam „Lumos” i podążyłam za medalionem. Szliśmy przez całą szkołę, aż na siódme piętro. Zatrzymaliśmy się dopiero przy ścianie naprzeciw tego wstrętnego gobelinu z Barnabaszem Bzikiem i trollami. Medalion przywarł do ściany, jakby chciał tam wejść.
    - Świetnie, ściana. – prychnęłam i zaczęłam chodzić w te i z powrotem, zrezygnowana, chcąc dowiedzieć się, czemu tu przyszłam. Nagle ze ściany wyłoniły się drzwi, a raczej wrota. Zdziwiona, lekko je otworzyłam, a medalion wleciał do pomieszczenia za nimi. Był to duży pokój, z łóżkiem, szafami i całym sypialnianym wyposażeniem. Lecz Dracona tu nie zastałam – jego medalion leżał na poduszce, tuż obok małej karteczki podpisanej moim imieniem. Wzięłam ją do ręki i otworzyłam liścik. Widniało tam tylko jedno słowo, jedno jedyne - Przepraszam. Drań!



Krótko, ale wynagrodzę.
Spam, reklamy, powiadomienia --> Room of Requirement!

niedziela, 4 listopada 2012

3. Bal ślepców

Jak co roku, w październiku zaczęły się szkolne rozgrywki quidditcha. Mecz Ślizgoni przeciw Krukonom rozpoczął sezon dwa dni przed nocą duchów. Pogoda była straszna; padało, wiał silny wiatr, a widoczność ograniczała się do wyciągniętej ręki. Woda wlewała mi się za szatę, na oczy i spływała z włosów. W dodatku, kafel był tak śliski, że ciężko było go przy sobie utrzymać. Mimo tego, wygrywaliśmy sześćdziesiąt do trzydziestu. Pędziłam ku Krukońskim obręczom, by jeszcze umocnić naszą przewagę. Cudem uniknęłam tłuczka, wyminęłam ścigających drużyny przeciwnej i rzuciłam kaflem najmocniej i najcelniej jak tylko mogłam.
- I Parkinson wbija kolejnego gola Krukonom! – krzyknął Zachariasz Smith, przekrzykując uczniów na trybunach.
Mecz trwał jakieś trzy godziny. Znalezienie znicza w tej mgle wydawało się czymś niemożliwym, a warunki nie zamierzały się poprawić. W pewnym momencie nie wiedziałam gdzie lecę! I Terry Boot, jeden ze ścigających Ravenclaw, chyba też nie. Ostatnie co pamiętam, to przerażenie malujące się na jego twarzy, gdy wleciał prosto na mnie. Chwilę spadaliśmy, nie wiedząc co się dzieje. Potem usłyszałam głuche uderzenie o błotnisty grunt. Moim umysłem ogarnęła ciemność bezwładu, a ciałem okropny ból.
Obudziłam się już w skrzydle szpitalnym. Zza chmur nieśmiało wychodziło słońce, oświetlając zamek jesiennymi promieniami. Po deszczu nie było śladu. Leżałam w swojej szacie do quidditcha. Włosy miałam już suche i czyste. Na stoliku obok mnie stało pięć eliksirów, a na sąsiednim łóżku zauważyłam Terry’ego. On też spadł z piętnastu metrów.
Podniosłam się na łokciach i zaraz tego pożałowałam. Moja głowa zrobiła się ciężka i pulsująca od bólu. Opadłam z powrotem na poduszkę i spojrzałam na zegar. Wybił siedemnastą, mecz skończyłam około czternastej. Jesteśmy tu od trzech godzin.
Nagle drzwi otworzyły się i do skrzydła wtargnęli Ślizgoni i Krukoni. Większość ciągle w szatach do gry w quidditcha, jakby dopiero zakończono mecz. Przy moim łóżku zgromadzili się Zabini, Daphne, Teodor i inna grupka bliskich mi Ślizgonów. Jak na zawołanie, wszyscy zaczęli się nagle przekrzykiwać.
- Jak się czujesz?
- Wygraliśmy!
- Kiedy wracasz?
- Dobrze, że żyjesz!
- Hej! Cisza! – Zabini chciał ich uspokoić i o dziwo mu się udało. Wszyscy zamilkli.
- Dziękuję – chciałam odpowiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle.
- Co tu się dzieje?! Co to za hałasy?! – zganiła nas pani Pomfrey, biegnąc ku nam. – Proszę natychmiast wyjść! Chorzy potrzebują ciszy i spokoju! Już, ruszać się, panie Zabini, panno Chang! – zaczęła wyganiać wszystkich ze skrzydła.
- Blaise! – krzyknęłam, a przynajmniej próbowałam. Na moje szczęście, usłyszał.
- Tak? – wywinął się pani Pomfrey i wrócił się. – Mam zostac? – spytał. Kiwnęłam głową, a on usiadł przy łóżku i chwycił moją dłoń.
- Panie Zabini, o co prosiłam?
- Ale proszę pani, Pansy sama chce, żebym został – spojrzała się na niego z zamiarem ponownego wybuchu.
- Dobrze, byleby jej pan nie przeszkadzał. A teraz – podeszła do stolika obok mnie i chwyciła jakiś ciemnoniebieski, mętny eliksir. Podała mi go, podeszła do Boota i zrobiła to samo – proszę to wypić, do dna i bez dyskusji.
Eliksir wyglądał gorzej niż smakował. Można było poczuc cytrynowy, trochę ziemisty smak. Wypiłam cały i odłożyłam buteleczkę na stolik. Gdy pani Pomfrey odeszła do swojego gabinetu, mogliśmy w końcu porozmawiać.
- Dobra, kto wygrał? – spytałam Blaise’a.
- My oczywiście! – wyprostował się dumnie, lecz zaraz uśmiechnął się zawadiacko. – Dwieście pięćdziesiąt do dziewięćdziesięciu. Krukoni już mieli nam wbić kafla na remis! Harper w ostatnim momencie złapał znicz, został bohaterem meczu.
- Nie wiedziałam, że jest taki dobry. Zawsze grał jako rezerwowy.
- Bo nie jest. Miał dziś szczęście.
- Wiedziałam – przewróciłam oczami.
Rozmawialiśmy tak jeszcze z pół godziny, aż nasze donośne śmiechy przerwał stukot obcasów pielęgniarki o kamienną posadzkę.
- Już, koniec tego dobrego! Panie Zabini, chorzy muszą wypoczywać! – widać było, że jest zła. Chwyciła Blaise’a za ramiona i wyprowadziła ze skrzydła. Nawet nie dała się nam pożegnać!
Nie miałam nic ciekawego do roboty. Poszłabym na spacer, po książkę, cokolwiek! Ale nie, przecież nie wolno mi wstać z łóżka! Spojrzałam na Terry’ego. Czytał podręcznik do transmutacji. Typowy Krukon. Był tak zajęty książką, że pewnie nie zauważył wyjścia Zabiniego. Dzięki Merlinowi, ktoś przyniósł moją różdżkę. Pomimo rodzinnych tradycji dziedziczenia różdżki, moja jest wybrana całkowicie przeze mnie. 12 i ½ cala, jawor, włókno ze smoczego serca. Na końcu jest owinięta szmaragdową wstążką. Chwyciłam ją i zaczęłam wyczarowywać kolorowe, piękne iskry, tryskające we wszystkich kierunkach.
W pewnym momencie Boot zatrzasnął książkę i odłożył ją na stolik. Nie pamiętam, abym go lubiła, ale jest poniekąd moim towarzyszem niewoli.
- Jak się czujesz? – zagadnęłam. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.  – No co, nie gryzę przecież – wywróciłam oczami.
- No cóż… - zaczął i wyprostował się jakby miał wygłaszać przemówienie przed Ministrem Magii. – Przegraliśmy mecz, dostałem Z za esej z transmutacji, a teraz leżę w skrzydle szpitalnym ze złamaną nogą i bólem w czaszce, bo wleciałem w pewną Ślizgonkę – skończył swój żałosny monolog, tonem niewiadomo jakiego cierpiętnika, a zaraz zapytał ironicznie – A co tam u ciebie?
- U mnie? Hm, pomyślmy… Mam złamaną rękę, moja sukienka na bal w Noc Duchów jeszcze nie dotarła, zaginął mój najlepszy przyjaciel i opiekun mojego domu. Chcesz wiedziec coś jeszcze? – odrzekłam pięknym za nadobne.
- Właściwie to tak. Z kim idziesz na bal?
- A ty?
- Pierwszy zapytałem.
- Masz dwanaście lat czy co?!
- Dobrze, dobrze – westchnął. – Z Lisą, Lisą Turpin.
- Lisa, Lisa, Lisa… - nie mogłam sobie jej przypomnieć – Która to?
- Niska, w naszym wieku, blondynka – po moim tępym wyrazie twarzy poznał, że nie mam pojęcia kim jest Lisa Turpin. - Na pierwszym roku oblała Snape’a eliksirem leczącym.
- Aaa… Lisa! – uśmiechnęłam się sama do siebie, wspominając minę profesora i strach Turpin. – Wiem już która.
- A ty z kim idziesz? – powtórzył pytanie. Wydawał się być strasznie tego ciekawy.
- Ja? Z Blaise’em. Idziemy jako przyjaciele, oboje nie mieliśmy partnerów, więc… - zaczęłam szybko tłumaczyć. Czułam jak fala czerwieni oblewa moje policzki. Kłamanie nie zawsze mi wychodzi.
- Słyszałem, że ta ciamajda Potter zaprosił Weasley’ównę! – nagle się ożywił.
- Pff! – prychnęłam. – oboje są siebie warci.
- Pewnie skończą razem w jakiejś norze, wychowują rudą siedemnastkę dzieci – powiedział Terry z przekąsem.
- Żeby Krukon się tak wyrażał? No, no, no… - uśmiechnęłam się aprobująco. – Jesteś pewny, że trafiłeś do dobrego domu, prawie Ślizgonie?
- Właściwie, to chciałem być w Slytherinie odkąd dowiedziałem się o Hogwarcie. W twoim domu przyjaźnie są na całe życie, jesteście ambitni, sprytni, a do tego nieprzeciętnie inteligentni. U nas tego nie ma, każdy pilnuje swojego interesu, nic tylko książki i książki, nauka i dobre wyniki na OWTM-ach są przecież najważniejsze – skrzywił się.
- Skoro tak, to czemu Tiara przydzieliła cię do Ravenclaw?
- Tego nie wiem. Wolałbym być z wami, nawet jako popychadło, ale ślizgońskie popychadło. To już coś – nagle szczerze uśmiechnął się, pierwszy raz od początku naszej rozmowy. - Kto wie, może bylibyśmy najlepszymi przyjaciółmi?

Przyznaję się – oceniłam książkę po okładce. W Terry’m zawsze widziałam tylko kujona, który żyje w świecie książek i transmutacji. W rzeczywistości jest bardzo w porządku. I naprawdę nadaje się do Slytherinu, a to spory komplement. Jak na Krukona przystało, jest inteligentny, bystry i spostrzegawczy. Oprócz tego, ma strasznie zawiłe i czarne poczucie humoru, a ambicje ma wyższe niż wieża astronomiczna. Jak typowy Ślizgon.
Cały sobotni dzień przegadałam z Bootem. Rozmawialiśmy chyba o wszystkim; o baśniach, o lekcjach, o nauczycielach, o Gryfonach, o quidditchu, o rodzinie, o stosunkach między członkami naszych domów, o szachach, o czekoladowych żabach… Co jakiś czas przerywała nam pani Pomfrey, każąc wypić kolejną porcję Szkiele-Wzro i innych strasznych eliksirów oraz która wyganiała każdego, według niej, nieproszonego gościa ze skrzydła szpitalnego.
- Nie mogę tu dłużej zostać, muszę zacząć się przygotowywać do balu, a leżąc tu nie przymierzę sukienki! – powiedziałam ze złością, popijając Szkiele-Wzro. – Ba, nawet nie wiem, czy już mi ją przysłali. Nikt mi nie może powiedzieć, bo pani Pomfrey wyrzuca każdego mojego informatora!
- Cóż ja ci mogę poradzić – westchnął Terry, również rozkoszując się swoim eliksirem. Nie miał już bandażu na nodze, mógł stabilnie chodzić, ale po co go wypuszczać? – Rzucenie Imperius nie wchodzi w grę? – uśmiechnął się.
- Obawiam się, że nie – odpowidziałam przez śmiech. Uwielbiam tego Krukona!

Wieczorem, pielęgniarka oznajmiła, że jesteśmy wolni. Tylko przez tydzień będziemy musieli ją odwiedzać, by wypić lecznicze eliksiry. Wolnością bym tego nie nazwała. Schowałam różdżkę za pazuchę i razem z Terry’m ruszyliśmy do wyjścia. Była już noc, księżyc i gwiazdy świeciły jasno na niebie. Szkołę oświetlały pochodnie. Wyszliśmy na korytarz i, wciąż rozmawiając poszliśmy w stronę schodów głównych.
- No to… - zaczęłam, choć wcale nie miałam ochoty się żegnać. – Miło mi, że cię bliżej poznałam. Trzymaj się, Boot.
- Mnie też, Parkinson.
Pożegnaliśmy się i już miałam schodzić do lochów, gdy przypomniał mi się wrzesień.
- BOOT! – był już w połowie schodów, ale stanął i się odwrócił.
- Tak?
- Co się stało pierwszego września, tam, na wieży astrologicznej, po tym jak uciekłam? – znów słowa wypłynęły z moich ust niekontrolowanie szybko. – Czemu… no wiesz, płakałeś? Możesz mi chyba powiedzieć.
- Ale Pansy, nie było mnie w szkole pierwszego dnia – zaczął mówić pewnie, kręcąc głową. – Przyjechałem dopiero w poniedziałek, od razu na zajęcia. Nie pamiętasz?
- Och – zdziwiłam się. Byłam przekonana, że wtedy to był on! Ale jak nie Terry, to kto…? – Tak, tak pamiętam. Wybacz, musiałam cię z kimś pomylić – spuściłam wzrok i zaczęłam przyglądać się podłodze. – No to nie zatrzymuję cię, idź się wyśpij we własnym, Krukońskim łóżku.
- Dzięki. Dobranoc, Parkinson.
- Dobranoc, Boot.
I każde poszło w swoją stronę.


W Lochach od rana panował chaos. Dziewczyny biegały od dormitorium do dormitorium, szukając to czarnej wstążki, to „tych takich moich kolczyków”. Jako dobry prefekt, musiałam im wszystkim pomóc. A kto pomoże mnie?!
Na dwie godziny przed balem, byłam wolna. Wpadłam do pokoju i wyciągnęłam z pudła rano dostarczoną sukienkę. Była zjawiskowa – cała czarna, z wiązanym gorsetem i koronkowym, rozłożystym dołem, sięgającym mi do kolan. Znalazłam do niej wysokie buty na koturnie tego samego koloru, granatowe rajstopy i stary wisior mojej mamy z pięknym szmaragdem. Wszystko wyglądało cudownie na wieszaku, ale jak ja się w to wcisnę? Ubranie tej sukienki i swobodne oddychanie nie szły ze sobą w parze.
W pośpiechu wybiegłam z pokoju i zaczęłam szukać Daphne. Nie zastałam jej ani w naszym starym dormitorium, ani u Notta. Siedziała za to w pokoju wspólnym i robiła za wyrocznie mody.
- Nie, te kolczyki ci nie pasują… - mówiła do Rose Delacour, czwartoklasistki i dalekiej krewnej tej Fleur. Miała niebieską kreację, w takim samym kolorze jak jej oczy, a ładne blond loki opadały na plecy.
- Ale to są rodowe kolczyki Delacour! Dostałam je od babki! – powiedziała, z wyczuwalnym francuskim akcentem, wyraźnie oburzona.
- Oczywiście, jak chcesz – rzekła Daphne i wstała, żeby się ze mną przywitać. – Pansy, skarbie! – cmoknęła mnie w policzek. – Jeszcze nie gotowa? Za godzinę zaczynamy! – ona z kolei miała fioletową suknię bez ramiączek, falującą przy każdym jej ruchu.
- Właśnie dlatego jesteś mi potrzebna – chwyciłam moją przyjaciółkę pod rękę i pociągnęłam ku pokojom prefektów. – Mamy kryzys.
- Co jest? Nie podoba ci się ta przepiękna sukienka, wisząca na twojej szafie? Cudo nie kreacja!
- Tak, tak, cudna jest, i tak dalej. Sama jej nie założę!
Po piętnastu minutach męczarni, Daphne w końcu zawiązała mój gorset i zaraz uciekła szukać Notta. Spojrzałam w lustro. Czarny kolor tylko bardziej podkreślał bladość mojej skóry. Włosy związałam w luźny kok z opadającymi na ramiona pojedynczymi kosmykami, odsłaniając szyję. Różdżkę schowałam pod podwiązkę, założyłam szkolny płaszcz i udałam się do Wielkiej Sali.
W szkole panowała świetna atmosfera. Uczniowie byli weseli i podekscytowani nadchodzącym wieczorem. Nie od dziś wiadomo, że to właśnie na balach księżniczki znajdowały swoich książąt, cienka linia między miłością a nienawiścią zostaje przekroczona, serca łamią się jak gałązki, a przyjaciel okazuje się tym jedynym. Wszyscy kochamy bale.
Zabiniego znalazłam przy schodach głównych. Stał sam, najwyraźniej czekając tylko na mnie.
- Czyżbyś wyczekiwał swej księżniczki? – spytałam go znienacka.
- I zjawiła się! – uśmiechnął się i podał mi rękę. Pocałowałam go w policzek i odchyliłam brzegi szaty.
- I jak? – spytałam, a on okręcił mnie, by się lepiej przyjrzeć.
- Jak księżniczka.
- Dziękuję – dygnęłam z gracją, cudem zachowując równowagę.
Weszliśmy do Wielkiej Sali. Na oknach wisiały pajęczyny, sklepienie zmieniło się dziś w pochmurną, księżycową noc. Pod nim unosiły się świeczki w kształcie odcinków kręgosłupa i wydrążone dynie, a całą salę oświetlały pochodnie i kolorowe lampiony. Zamiast czterech stołów, przy ścianach porozstawiane były okrągłe, ośmioosobowe stoliki, nakryte czarnymi obrusami i złotą zastawą. Tam, gdzie powinien stać stół nauczycieli, znajdowała się scena. Zajęliśmy swoje miejsca. Dyrektorowi chyba za bardzo zależy na integracji między domami; przy naszym stoliku siedzieli Padma Patil z Michaelem Cornerem, Macmillan z Abbott i ten idiota Longbottom z Lovegood. Padma i Michael są w miarę przyzwoici, ale Longbottom?!
- Wiesz co Zabini, chyba pomyliliśmy stoły – zagadnęłam i zwróciłam się do Gryfona. – Gryfońskie ciamajdy siedzą o tam, koło Pottera.
- Zamknij się, Parkinson – odwarknął Longbottom.
- Bo co? – odpowiedziałam wyzywająco.
- Uspokójcie się, to nie czas i miejsce na wasze międzydomowe wojny – uniosła się Patil. – I tak zapewne każdy zaraz pójdzie do swoich przyjaciół – powiedziała i spojrzała tęsknie w stronę Terry’ego i Turpin.
Siedzieliśmy w ciszy. Lovegood wpatrywała się w sklepienie, nieobecna duchem. Nad całą salą wisiało niezadowolenie; jakby każdy chciał zmienić miejsce. Jedynie dyrektor był uśmiechnięty, wyraźnie dumny ze swojego kolejnego genialnego pomysłu na integrację uczniów. Wstał od stołu, poprawił szatę, wszedł na scenę i zaczął swą przemowę.
- Witajcie uczniowie! Zapewne będziecie się znakomicie bawić na dzisiejszym balu. Mamy dla was specjalnych gości, którzy rozbujają te budę! Nie przejedzcie się i miejcie siły na zabawę. Bal z okazji Nocy Duchów uważam za rozpoczęty! – profesor Dumbledore machnął ręką i na stołach pojawiło się jedzenie. Nalałam sobie soku dyniowego i ukroiłam kawałek zapiekanki warzywnej. Spojrzałam na talerze innych. Longbottom nałożył sobie górę jedzenia godną Hagriga.
- Longbottom, wiem, że musisz karmić swoją głupotę, ale zostaw coś dla innych – powiedziałam, gdy pochłaniał trzecią porcję tłuczonych ziemniaków.
Micheal zakrztusił się swoim sokiem ze śmiechu, a Blaise przybił mi piątkę pod stołem. Gryfon zaczerwienił się, ale dalej pożerał swój własny Ben Nevis.
Gdy każdy się najadł, ze stołów zniknęły dania główne i pojawiły się desery. Nagle na scenę weszli oni – Fatalne Jędze! Większość uczniów zaraz zdjęła swoje hogwarckie szaty i pognała ku scenie.
- Siema Hogwart! – krzyknął Myron Wagtail, a grono wiernych fanów (głównie fanek) odpowiedziało piskiem uwielbienia. – Zaczynamy?! ZACZYNAMY?! Nie słyszę was!!!
Zaczęli swoim największym hitem - Do The Hippogriff. Od pierwszych dźwięków gitary dałam się porwać. Stałam najbliżej sceny, więc miejsca miałam mało, ale opłaciło się – Kirley zaprosił mnie na scenę! Mojej radości nie było końca, cieszyłam się jak mała dziewczynka.
Po szaleństwach przy „Siren” i „Basilisk’s eyes”, usiadłam by trochę odpocząć. Napiłam się soku i poszłam do stolika Terry’ego. Siedział sam, bawiąc się kawałkiem ciasta.
- Co taki smutny? – spytałam.
- O, cześć Pansy – schował rękę za szatę, szukając czegoś.
– Chcesz trochę? – podał mi małą piersiówkę. Powąchałam jej zawartość i już wiedziałam co to jest.
- Miód pitny? Zawsze.

Przy „This Magic Works” wszystkie pary weszły na parkiet. Tańczyliśmy przytuleni z Blaise’em, nie zwracając uwagi na innych i zapominając, że przecież się ukrywamy. Splotłam mocnej dłonie, przysuwając się do niego. Ni stąd, ni zowąd, zaczęliśmy się całować. Tak. Przy całej szkole. Czułam ten palący wzrok uczniowskiej elity. Otworzyłam oczy i wtedy go zobaczyłam. Stał w drzwiach, przyglądał się nam. Nagle wybiegł z sali. To był on. To był Draco.
Odsunęłam się od Zabiniego, zostawiając go samego i pobiegłam za Malfoyem, ale w tych butach miałam marne szanse go dogonić. Zdjęłam je i rzuciłam w kąt. Minęłam płaczące dziewczyny, pijanych Gryfonów i profesora Slughorna, który ledwo utrzymywał równowagę. Wybiegłam ze szkoły prosto w deszczową, księżycową noc. Wyciągnęłam różdżkę i oświetliłam sobie drogę. Dracon siedział pod drzewem, tam, gdzie ja kiedyś. Głowę miał między kolanami, jakby łapał oddech. Usiadłam naprzeciw niego, drżąc z zimna.
- Draco… - zaczęłam, ale on nie reagował. – Draco, co się dzieje – nadal milczał. - Draco, spójrz na mnie! - chwyciłam go za ramiona, a ten podniósł głowę i wbił we mnie swój wzrok. W jego stalowych oczach nie zauważyłam tej iskierki życia, którą zawsze w sobie miał; jedynie światło księżyca się w nich odbijało. Wyraźnie schudł; czarny garnitur wisiał na nim jak na manekinie. Skórę miał szarą, wyblakłą. Wyglądał na zmęczonego, jakby miał się zaraz rozpłakać.
- I co? – powiedział, głosem przesiąkniętym pogardą. – Jak wam się układa, hę? Jak mogłaś.
- Jak ja mogłam?! Draco, przez prawie trzy miesiące nie dawałeś znaku życia!
- Nie mogłem – powiedział cicho, wstał i chciał odejść w stronę Zakazanego Lasu. Pobiegłam za nim, zagradzając mu dalszą drogę.
- Wyjaśnij – byłam bliska płaczu, emocje wzbierały się we mnie, jak rozwścieczone morze.
- Nie mogę, nie zrozumiesz – szepnął i odszedł. Zostawił mnie samą.
- Więc pozwól mi zrozumieć! – odparłam, przekrzykując wiatr. Nie wiedziałam czy twarz mam mokrą od łez, czy od deszczu.
Zatrzymał i odwrócił się w moją stronę. Staliśmy tak przez chwilę, milcząc i wpatrując się w siebie. Wyglądałam żałośnie – cała ubłocona, z mokrymi włosami, rozmytym makijażem i twarzą czerwoną od łez. Mimo to, Draco podszedł do mnie. Ujął moją twarz w dłonie i musnął moje wargi. Był to delikatny pocałunek, tak inny od tych Blaise’a.
- Nie wiedzia…
- Nic nie mów – przerwał mi kolejnym pocałunkiem. Tym razem bardziej namiętnym, pełnym pożądania i uczucia. Z początku ich nie odwzajemniałam, lecz nie mogłam się już dłużej opierać. Oplotłam ręce wokół szyi Malfoy’a, a on złapał mnie za biodra i przyciągnął do siebie. Wplotłam dłoń w jego platynowe włosy i poczułam, jak się uśmiecha. Przerwaliśmy pocałunek, lecz wciąż nasze twarze znajdowały się tak blisko, że czułam jego ciepły oddech na policzku. Staliśmy tak w deszczu, napawając się tą intymną chwilą, przeznaczoną tylko dla nas.
Jak mogłam być tak ślepa?!




Jest nr 3!
Mogą zostac wprowadzone małe poprawki, ale raczej nie wpłyną na fabułę.
Jest wystarczająco długi?

piątek, 12 października 2012

2. Iskrząca noc


Z Draco Malfoy’em zawsze łączyła mnie więź silniejsza i bardziej wyjątkowa niż z resztą przyjaciół. Znamy się praktycznie od urodzenia. Pamiętam, jak biegaliśmy razem po moim ogrodzie, jak wykłócaliśmy się, które baśnie są lepsze. Wraz z pójściem do szkoły, ta więź się umocniła. Kiedyś nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Nasi rodzice i współkoledzy swatali nas przy każdej nadarzającej się okazji. Moja matka marzy o połączeniu naszych rodów. Myślę, że umarłaby ze szczęścia, jakbym jej powiedziała, że po raz pierwszy całowałam się właśnie z Draconem. W drugiej klasie, za szkołą. Mimo, że dziś stawia mnie to w niezręcznej sytuacji, nie żałuję tego.
Ta więź ciągle się zawiązuje, to mocniej i mocniej. Kocham go bardziej niż przyjaciela, lecz nie tak jak ukochanego. Dlatego, na uczcie powitalnej, gdzie ciągle nie był śladu Malfoy’a, po głowie zaczęły krążyć mi pytania. Gdzie jest Draco? Co się z nim dzieje? Czy nic mu nie jest? Nie wiedziałam, jak mam poradzić sobie z odczuciem bezradności, które wypełniało każdą komórkę mego ciała, napawając ją lękiem i niewiedzą.
Siedziałam sama na łóżku w swoim dormitorium. Millicenta siedziała u młodszej siostry Daphne, a moja Greengrassówna wybyła do Notta. Nie wiedząc co porobić, wstałam i zaczęłam wypakowywać swoje rzeczy. Nie wiem po co, skoro w następny weekend przenoszę się do pokoju prefektów. Jest większy niż całe nasze dormitorium i są tam dwie szafy. Może w tym roku zmieszczę w nie swoje ciuchy… W zeszłe wakacje zainteresowałam się mugolską modą i bardzo mi się spodobała. Oczywiście, ojciec był przeciwny, ale matka to zaakceptowała, więc to z nią pojechałam na zakupy do Londynu. Ciężko było zamienić galeony na pieniądze mugoli, ale dla Banku Gringotta nie ma rzeczy niemożliwych. Kupiłyśmy masę ciuchów, butów i dodatków. Obie nigdy nie pomyślałyśmy, że mugole mają taki świetny styl. Gdy już rozpakowałam cały kufer, przebrałam się z szat szkolnych w za duży szmaragdowy sweter i czarne spodnie. Na stopy wsunęłam białe trampki i udałam się na spacer po szkole, zgodnie z moją tradycją.
Przeszłam przez pusty już pokój wspólny i wyszłam na korytarz. Szkoła o tej porze zawsze wydaje się miejscem strasznym i nawiedzonym. Drogę oświetlają tylko małe pochodnie, a rzeźby magicznych stworzeń na ścianach straszą pierwszaki. Nie wiedząc dokąd pójść, udałam się na wieżę astronomiczną. Zawsze bardzo lubiłam astronomię, dlatego ciężko było mi z niej w tym roku zrezygnować. Już jako mała dziewczynka uwielbiałam patrzeć na gwiazdy, wierząc, że gdzieś tam, po drugiej stronie, czeka mój książę z bajki. I będziemy żyć razem długo i… szczęśliwie.
Dotarłam na sam szczyt wieży i znalazłszy wolne miejsce, z którego najlepiej będzie obserwować mi niebo, usiadłam i spojrzałam w górę. Sklepienie było dziś czyste, żadna, nawet najmniejsza chmura nie zasłaniała gwiazd. Kocham tę ciszę i spokój – tylko ja i gwiazdy. Otuliłam się mocniej swetrem i położyłam na ławce. Leżałam tak przez moment, aż usłyszałam, jak ktoś wchodzi na wieżę. Zerwałam się, mając nadzieję, że to żaden z profesorów. Byłoby mi wstyd dostać szlaban już pierwszego dnia, a poza tym jestem prefektem! Prefekt nie może dostawać szlabanów!
Kroki stawały się coraz głośniejsze, a ja nie wiedząc gdzie się schować, stałam jak słup soli. Ktoś właśnie wszedł na wieżę. Ukryłam się za półkę z teleskopami i czekałam, aż postać się ujawni.
- Nox – powiedział, Terry Boot, Krukon z tego samego roku, gasząc różdżkę. Rozpoznałam jego głos natychmiast. Rozejrzał się wokoło, jakby na kogoś tu czekał. Nikogo nie zauważywszy, westchnął i usiadł na moim poprzednim miejscu. Ale nie patrzył w niebo. Ukrył twarz w dłoniach i… zaczął szlochać? Tak. Terry Boot płakał.
Po cichu wyszłam ze swojego ukrycia. Szybko przebiegłam do drzwi wieży zeszłam kilka stopni i zatrzymałam się, by nasłuchać czy Krukon mnie zauważył. Na szczęście, nie. Wyciągnęłam różdżkę i szepnęłam:
- Lumos.
Światło rozproszyło mrok wieży, przyjemnie ją oświetlając. Spokojna, że nikt mnie już tu nie znajdzie, szłam ku wyjściu. Lecz moja niezdarna i anty-sprawna fizycznie strona usposobienia musiała dać mi się we znaki właśnie teraz. Potknęłam się i ledwo utrzymując równowagę, upuściłam różdżkę, a z kieszeni w swetrze wysypały się galeony, koraliki, cukierki i inne drobnostki. Normalnie bym się tym nie przejęła, ale narobiły strasznego hałasu, który odbijał się od ścian wieży aż po jej szczyt. Szybko znalazłam różdżkę, pozbierałam ważniejsze rzeczy i wybiegłam z wieży, słysząc Boota schodzącego już po schodach.
Biegłam przez ciemne korytarze Hogwartu, gdzie teraz jedynym źródłem światła była moja świecąca różdżka. Nie widziałam nawet gdzie mnie nogi niosą. Zatrzymałam się. Sądząc po otoczeniu, musiałam dobiec aż do wejścia do lochów. Odetchnęłam z ulgą i ruszyłam do Pokoju Wspólnego.
Niedziela upłynęła mi na ponownym poznawaniu szkoły i profesorów. Powłóczyłam się trochę z przyjaciółmi po błoniach, a jako prefekt oprowadziłam pierwszorocznych Ślizgonów. Każdy dom wybiera dwóch uczniów szóstego roku jako prefektów, chłopaka i dziewczynę. W tych semestrach jesteśmy to ja i Dracon, chwilowo zastępowany przez Zabiniego.
Wieczorem, spakowałam książki na jutro i poszłam szybciej spać. Leżąc na łóżku i bezskutecznie próbując zasnąć (Millicenta strasznie chrapie…), rozmyślałam o rozmowie z Blaisem z pociągu. Jakoś nie mogę się przekonać do jego pomysłu – tak po prostu powiedzieć wszystkim „Cześć, jesteśmy razem od jakiś trzech lat, przepraszamy, że okłamywaliśmy was przez cały ten czas.”? Może na razie się z tym wstrzymajmy… Sama nie wiem. W końcu, pełna obaw i rozmyśleń, pozwoliłam moim ciężkim powiekom opaść i oddałam się w ręce Morfeusza.
Obudziło mnie światło bijące od jeziora. Jako jedyna w swoim dormitorium nie spałam. Po cichu wstałam z łóżka i poszłam do łazienki. Umyłam zęby, ubrałam się i uczesałam. Na śniadaniu mam się stawić za pół godziny, ale już czułam skutki wczorajszej głodówki. Mój żołądek wydawał sam się trawić, a z mojego brzucha wydobywały się dźwięki godne orkiestry dętej. Nie wytrzymawszy już tego, poszłam do Wielkiej Sali. Mimo, że śniadanie jest o 7.30, zawsze pół godziny przed wszystko stoi już gotowe do spożycia. Wiem, bo kilka razy sprawdzałam.
W pokoju wspólnym zebrało się już kilka osób, głównie trzecio- i czwartoklasistów. Pomachałam mojej siostrze Peggy, ale nawet mnie nie zauważyła i kontynuowała rozmowę. Właściwie, była to kłótnia o Kirley’a Duke’a. Wszyscy wiedzą, że Barbary jest lepszy, Duke jest głównym gitarzystą bo jest przystojniejszy, a Myron ma fatalny wokal, a. Ale za to na żywo są świetni.
Mimo wczesnej pory i pierwszego dnia szkoły, po zamku krzątało się sporo osób. Co chwilę wpadał na mnie jakiś Puchon z wielką rośliną w doniczce. Lecz w wielkiej sali było pusto. W błyszczących sztućcach i talerzach odbijało się światło, oświetlając pomieszczenie i dając rodzinny nastrój. Stoły Gryffindoru, Ravenclawu i Hufflepuffu świeciły pustkami. Przy naszym ślizgońskim stole siedziała jedna osoba. Podeszłam bliżej, by sprawdzić kto to. Asteria Greengrass, dwa lata młodsza ode mnie i od swojej siostry Daphne, obrzuciła mnie spojrzeniem i wróciła do beznamiętnego przeżuwania tosta z czekoladą. Usiadłam naprzeciwko niej, chwyciłam miskę owsianki, kubek kawy i zaczęłam pochłaniać to wszystko niczym odkurzacz. Zaspokoiwszy swój nienaturalny głód, zaczęłam spokojnie popijać kawę i czytać. Asteria przyglądała mi się z zaciekawieniem. Starałam się nie zwracać na nią uwagi, ale jej przenikliwy wzrok zdawał się wywiercać we mnie dziurę. Zatrzasnęłam książkę i zirytowana, zapytałam.
- Czego chcesz?
- Nic, nie przeszkadzaj sobie.
- Czego chcesz? – powtórzyłam dobitniej.
- Przyglądam się tobie i zastanawiam się, co ty w sobie masz, że każdy może być twój. Nawet, a może szczególnie Malfoy.
- Draco? – mało co nie parsknęłam śmiechem. - Bierz go skarbie, jesteśmy tylko przyjaciółmi.
- Oczywiście, że jesteście – powiedziała z dziwnym uśmiechem na twarzy.
W Wielkiej Sali zrobiło się gwarnie. Co chwilę schodzili się to nowi uczniowie i siadali przy stole swojego domu. Lada moment przyjdą tu moi przyjaciele i razem pójdziemy na lekcje.
- A propos Draco… To gdzie on jest? – spytała Greengrass. Pytanie dudniło mi w uszach.
- Nie wiem, nikt nie wie. Snape też gdzieś zniknął – szepnęłam, jakby z przerażeniem i łzy bezsilności same napłynęły mi do oczu. – Przepraszam, muszę iść – wstałam, nie patrząc na swą rozmówczynię. Prawie przebiegłam przez Wielką Salę, po drodze wpadając na Krukonkę, Lovegood. Wymamrotałam jakieś „Zejdź mi z drogi” i uciekłam nad jezioro.
Wietrzny i zimny poranek dawał się we znaki, gdy na niebie nie pojawiało się słońce. Przed rozpoczęciem roku, Hagrid przekopał wszystkie swoje grządki, łamiąc przy tym nie jedne grabie. Naprawdę nie wiem jak Dumbledore zezwolił pracować tu temu olbrzymowi.
Błonie dziś były smętnawe, z drzew uleciała cała ich zieleń, która zawsze zadziwiała gości Hogwartu. Wszystkie liście ozłociły się i pospadały, skrzypiąc przy każdym kroku. W innym wypadku, uznałabym to za romantyczne. Nie dziś. Mętna woda jeziora zdawała się pochłaniać całe światło dzisiejszego dnia. Usiadłam pod drzewem i zaczęłam płakać. Cicho i prawie niezauważalnie. Czułam się cicha i niezauważalna.




No to mamy dwójkę.
Dziękuję Sandrze <3
Zimno tu jak na Syberii.

sobota, 22 września 2012

1. Wczesnym porankiem

Niezależnie od dnia czy godziny, na King’s Cross zawsze są tłumy mugoli. Nie rozumiem, co oni widzą w siedmiogodzinnych podróżach pociągiem. Ja bywam na tej stacji tylko dwa razy – gdy jadę do szkoły i gdy z niej wracam. Mówiłam rodzicom, że mogliby mnie odbierać bezpośrednio z Hogsmeade, jak robią na święta, bo nie chcę mieć styczności z mugolami. Nie. Uważają, że nie ma takiej potrzeby i żebym spędziła ostatnie chwile roku szkolnego z przyjaciółmi. W wakacje zawsze tęsknię za moimi Ślizgonami. Ciężko mi się z nimi rozstać. Tak już jesteśmy zżyci, jesteśmy jedną wielką rodziną.
                Pierwszego września zaczęłam szósty rok nauki w Hogwarcie. SUMy zdałam wybitnie – moja najniższa ocena to Powyżej Oczekiwań. Dostałam się też na rozszerzone eliksiry. No i zostałam prefektem. Na szczęście, rodziców to przekonało i sama mogłam dotrzeć na dworzec. W końcu mam 16 lat czy nie? Nie to co moja mała siostrzyczka – teraz zaczyna czwarty rok nauki. Wszczęła nie małą awanturę o moją samodzielność i uparła się, że jedzie ze mną. Jedyne co usłyszała od rodziców,  to „Koniec dyskusji” . Teraz pewnie siedzi gdzieś w przedziale w wagonie Ślizgonów, przedtem czule pożegnawszy się z państwem Parkinson.
                Spokojnie kierowałam się w stronę peronu 9 i ¾, pchając swój wózek i podjadając z torby czekoladki dla Malfoy’a od mojej mamy. Miały być podziękowaniem za opiekę nade mną w wakacje, ale Draco i tak nie lubi czekolady, a matce tego nie odda. Byłam już przy barierce i zobaczyłam przede mną cztery rudowłose postacie. „Weasley’owie”, pomyślałam i prychnęłam w duchu z pogardą. Matka Wiewiórów spojrzała na mnie pytająco, chcąc mnie przepuścić. Uśmiechnęłam się ładnie i wskazałam ręką na barierkę, oddając jej pierwszeństwo. Odwzajemniła uśmiech, kiwnęła lekko głową i razem z mężem zniknęli na peron. Po nich, weszła Mała Wiewióra Weasley i został tylko Duży Wiewiór Weasley.
 - Czego chcesz Parkinson? – warknął w moją stronę.
 - Czy ja coś powiedziałam, Weasley? – odparłam, uśmiechając się złośliwie.
 - Samo twoje oddychanie mnie irytuje.
 - W irytację to wprawiasz mnie ty z tą swoją gębą. To był wypadek czy masz tak od urodzenia? - Nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle jego matka wyłoniła się przed nami.
 - Ron, co ty tu tak sterczysz?! Spóźnisz się na pociąg! Przepuść koleżankę – tu, uśmiechnęła się do mnie,  a ja jako dobrze wychowana osoba odwzajemniłam uśmiech, ukrywając swą pogardę do tej rodziny - i pośpiesz się!
                Ze zwycięstwem na twarzy, przeszłam obok Weasley’a. Wysyczał coś co brzmiało podobnie do „Jeszcze zobaczysz, Parkinson” i zaraz za mną dostał się na peron. Zegar pokazywał za dziesięć jedenastą. Ekspres do Hogwartu już czekał. Ta sama lokomotywa, te same twarze, co roku ten sam gwar. W powietrzu dało się wyczuć podniecenie powrotem do szkoły. Pierwszoklasiści miotali się pod nogami, żegnając się z rodzicami i szukając starych przyjaciół. „Mam nadzieję, że ja taka nie byłam…”, pomyślałam, gdy jakiś drugoroczny Puchon na mnie wpadł i nawet nie przeprosił. Nie dziwne, że trafił do Hufflepuffu.
Idąc przez tłumy czarodziejów, wyszukiwałam tak dobrze znanej mi płowowłosej postaci. Tam gdzie Malfoy, tam Zabini. Lecz nigdzie ich nie widziałam. Gdy ciągle rozglądałam się za resztą moich przyjaciół (minęłam już Daphne Greengrass i jej siostrę), ktoś zasłonił mi oczy.
 - Zgadnij kto to, piękna – usłyszałam za plecami aksamitny, męski głos, należący tylko do…
 - Blaise! – zawołałam, gdy Zabini opuścił ręce. Spojrzałam na niego i poczułam ulgę.
 - Tęskniłaś? – zapytał, uśmiechając się. Złapał mnie za rękę i ruszyliśmy do pociągu.
 - Oczywiście! Miałeś pojechać ze mną do Malfoy’ów, byłam skazana na Teodora i Daphne obściskujących się co minutę i Draco gadającego non-stop o swoich włosach.
 - Przepraszam, ale matka… Rozumiesz…
 - Tak, rozumiem.
Szliśmy w milczeniu. Spojrzałam na Blaise’a. W jego brązowych tęczówkach tańczyły promienie wrześniowego słońca, które oświetlały też jego twarz, nadając jej odcień radości. Mimo tych iskierek światła, wydawał się przygnębiony i smutny. Jego matka na początku wakacji wylądowała w Mungu. Podobno nie jest z nią za dobrze i Blaise opiekował się nią całe wakacje. Nie chciał nawet wracać do Hogwartu.
 - Chodź, Pans. Znalazłem przedział tylko dla nas. – przerwał tę niezręczną ciszę, wziął mój bagaż i wsiedliśmy do pociągu.
 Szliśmy korytarzem, ciągle trzymając swe dłonie. Minęliśmy już przedziały Puchonów i Krukonów. Przechodziliśmy przez teren Gryfonów i zauważyliśmy Złote Dzieci Gryffindoru. Na ich widok, Blaise pokręcił głową i szepnął mi do ucha „Zaraz się zacznie…”. Miał rację.
 - Jak masz do nas jakiś problem, Zabini, to powiedz mi go prosto w twarz, a nie szeptaj na ucho tej kretynki! – warknął Potter i zagrodził nam dalszą drogę. Zacisnęłam drugą rękę na różdżce; Blaise zrobił to samo.
 - Przesuń się, Potter i odwołaj to co powiedziałeś o Pansy. – odwarknął mój przyjaciel, zachowując względny spokój.
 - Rusz się Potter! Blokujesz całe przejście, a jakbyś przez pięć lat nie zauważył, jest ono trochę wąskie – powiedziałam, ale gryfoński głupek cały czas stał w zaparte.  – Hej, Granger! – zwróciłam się do niej, wciskając głowę przez drzwi ich przedziału - Weź swojego Wiewióra i usuńcie wasze Złote Dziecko z korytarza!
 - Odczep się od niej, Parkinson – wycedził Weasley przez zęby. Podszedł do Pottera i złapał go za rękaw. – Chodź, Harry. Nie warto – ruszyli do środka. Po cichu wyjęłam różdżkę i ukradkiem wycelowałam ją w Weasley’a i szepnęłam…
 - Tarantallegra.
 Nogi Weasley’a zaczęły miotać się i wyginąć na wszystkie strony, w jakimś szalonym tańcu. Przypadkowo, jedna noga Wiewióra kopnęła Pottera i Złote Dziecko upadło na podłogę. Wyglądało to przekomicznie – leżący Potter, tańczący Weasley i szlama, szukająca swojej różdżki po wszystkich torbach i torebkach. Razem z Zabinim i małą grupką młodszych uczniów, która stała koło nas, zwijaliśmy się ze śmiechu. Odeszliśmy kawałek dalej, zostawiając tę hołotę samą. Granger chyba znalazła swoją różdżkę, bo zanim przeszliśmy do kolejnego wagonu, usłyszeliśmy jak krzyczy „Finite! Finite Incantatem!”.
 - Pans, to ty? – spytał mnie Blaise, gdy weszliśmy już do właściwego przedziału, ciągle rozbawiony.
 - A kto inny? – uśmiechnęłam się i usiadłam. Zabini usiadł naprzeciw mnie. Byliśmy sami.
 - Jesteś genialna.
 - Wiem.
Pociąg ruszył. Ślizgon wstał i schował moje walizki. Usiadł koło mnie. Chwycił moją dłoń, a ja odruchowo położyłam głowę na jego ramieniu. Zaczęłam kciukiem badać wewnętrzną cześć jego dłoni. Spojrzeliśmy na siebie. Nasz przedział był ostatnim w pociągu, więc nikt się tu nie pałętał. Ten, kto by teraz tu przyszedł, zapłaciłby głową. Blaise pochylił się ku mnie i musnął moje wargi. Oplotłam ręce wokół jego szyi i pozwoliłam się pocałować. Był to delikatny pocałunek, pełny uczucia. Nagle Zabini przestał i oparł czoło o moje, tak, że prawie stykaliśmy się nosami.
 - Kocham Cię, Pansy.
 - Wiem – uśmiechnęłam się – Kocham Cię, Blaise.
 - Wiem – wyszczerzył swoje idealne zęby i jeszcze raz mnie pocałował.
 Po chwili do przedziały zawitali Daphne i Teodor. Nie weszli oczywiście od razu – zamknęliśmy drzwi
 - Parkinson, Zabini! Otwórzcie te drzwi, idioci! – zawołał Nott.
Westchnęłam i spojrzałam na Blaise’a. Machnął ręką, zawiedziony. Wstałam i otworzyłam im. Zamiast papużek-nierozłączek, klejących się do siebie bez chwili wytchnienia, zobaczyłam dwie naburmuszone osoby. Wyglądali, jakby mieli po pięć lat i jedno drugiemu zabrało lizaka. Daphne weszła pierwsza i usiadła przy drzwiach, za nią Nott, który z kolei usiadł przy oknie, bo dalej się nie dało. Popatrzyłam pytająco na Zabiniego, a on tak samo na mnie.
 - Merlinie… A wam co znowu? – zapytał Blaise.
 - To wszystko przez niego! – krzyknęła Daphne i wycelowała palcem w Teodora.
 - Histeryzujesz – wycedził Nott, patrząc za okno. – Nic nie zrobiłem – i zaczęli na siebie wrzeszczeć – że „to nie tak”, że „chciałem być miły”, że „dlaczego to zrobiłeś”, że „myślałam, że jesteś inny…”, że „jesteś po prostu zazdrosna”…
 - DOWIEM SIĘ W KOŃCU O CO CHODZI?! – ryknęłam, przekrzykując ich oboje. – Daphne?
 - Najpierw pomógł tej Weasley’ównie schować kufer, a potem uśmiechnął się do tej szlamy, Granger. Tak po prostu, bez wstrętu czy pogardy!
 - Mogę uśmiechać się do kogo chcę – burknął Nott, z powrotem wpatrując się w okno.
 - Nie poznaję was. W zeszłym roku trudno było was od siebie odkleić, a teraz? Pamiętasz, jak im pomagaliśmy przy SUMach, Pans?
 - Oczywiście, że tak! Nie zdalibyście bez nas.
 - Mamy… kryzys – rzekła Daphne, patrząc wymownie na Teodora.
 - Chodź Zabini, zostawmy ich samych. Niech sobie wszystko wyjaśnią – powiedziałam i ruszyłam do wyjścia. Blaise przewrócił oczami, ale bez słowa za mną wstał i wyszliśmy z przedziału. 
                Na korytarzu było pusto. Wszyscy siedzieli ze swoimi przyjaciółmi, szykując się na ośmiogodzinną podróż do szkoły. Udaliśmy się do wagonu wspólnego; dużego wagonu bez przedziałów, przypominającego trochę mugolskie restauracyjne, ale bez baru. Znaleźliśmy najbardziej schowany stolik i usiedliśmy po obu jego stronach. Oprócz nas, w wagonie siedziała mała grupka Krukonów, para Puchonów i Gryfonów.
 - To… Pansy – powiedział Zabini. – jakie przedmioty wybrałaś w tym roku?
 - Hmm… z dodatkowych zostawiłam sobie tylko Runy. Mam rozszerzone eliksiry i obronę.
 - To tak jak ja, możemy razem pracować na eliksirach.
 - Chętnie – uśmiechnęłam się; odwzajemnił mój uśmiech.
 - Więc… – zaczął Blaise niepewnym głosem i chwycił mnie za rękę. – Myślałem o nas i o tej całej sytuacji.
 - Co masz na myśli…? Czy ty…? – spytałam podejrzliwie. On chyba nie chce… ze mną…
 - Nie! Nic z tych rzeczy! – szybko zaprzeczył, jakby czytał mi w myślach – Chodzi mi o ukrywanie się od prawie trzech lat. Może już czas powiedzieć wszystkim o nas?
                To pytanie zbiło mnie z tropu. Wpatrywałam się w mojego chłopaka tępym wzrokiem, wyglądając jak Puchonka, i nie wiedziałam co odpowiedzieć. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
 - Eee… Ale dlaczego? Tak jest dobrze – wyrzuciłam z siebie te słowa z prędkością Błyskawicy.
 - No wiesz, wieczne ukrywanie się, udawanie… To trochę męczące - westchnął – Plus, okłamujemy naszych przyjaciół.
                Znów mnie zatkało. Przyjaciele są moją rodziną, jeśli nie kimś więcej. Kocham ich i nie mogę ich okłamywać. Czułam jak trzęsą mi się kolana z nerwów i nie wiedziałam co się ze mną dzieje.
 - Blaise – zaczęłam, a głos zaczął mi się łamać. – Czy nie możemy o tym porozmawiać w szkole? Chciałabym teraz trochę odpocząć, zanim dojedziemy do Hogwartu – powiedziałam, z względną pewnością. Chyba to kupił.
 - Och… Tak, chodźmy – odparł zrezygnowanym tonem. – Mam nadzieję, że Daphne i Teodor się nie pozabijali. Puścił moją dłoń i wróciliśmy do przedziału. 
Tak jak podejrzewałam, kryzys w związku Notta i Greengrass został zażegnany. Znów zaczęli się obściskiwać co sekundę i chichotać  po kątach. Zabini usiadł naprzeciw nich, przy oknie, a ja położyłam się bokiem na reszcie wolnego miejsca, głowę opierając o nogi mojego chłopaka. Gdy Daphne i Teodor zajmowali się sobą i nie zwracali na nas najmniejszej uwagi (czyli prawie zawsze), czułam jak ręka Blaise’a wsuwa się pod moją bluzkę i przesuwa się wzdłuż linii kręgosłupa, kończąc swoją wędrówkę, gładząc mnie po policzku. Automatycznie, otulona jego dotykiem, zamknęłam oczy. Zaraz po tym, w myślach zobaczyłam Draco. Nie widziałam go dziś ani na peronie, ani w pociągu. Crabbe i Goyle siedzą obok z naszymi kolegami z roku, ale bez Malfoy’a. „Pewnie się gdzieś włóczy z jakąś lalunią”, pomyślałam i wyrzuciłam jego obraz z głowy. Nie pamiętam, kiedy zasnęłam. Wiem, że tuż przed Hogwartem obudził mnie Zabini, przebrany już w szkolne szaty. Przebrałam się i czekałam na stację końcową. W Hogsmeade również nie zauważyłam Malfoy’a. Przez całą drogę do szkoły po głowie chodziło mi tylko jedno pytanie: gdzie jest Draco?





No i jest. Rozdział pierwszy.
Krótki troszkę, ale takie mają (wg mnie) największy urok.
Podoba się? Mam dalej pisac? :)